-
Czy mi się tylko zdaje, czy tu naprawdę jest gorąco jak wszyscy diabli?
Coś w tym jest, wyraźnie czuję, że i mnie grzeje pysk. Sprawdzam na wszelki wypadek kaloryfery. Zimne.
Wygląda na to, że cokolwiek nam panie od makijażu ponakładały na paszcze w ilościach potfornych, do najwyższej klasy oddychających kosmetyków toto nie należy. Zauważyły za to, że na premierę szminkę dostaliśmy mocniejszą niż dziewczęta i może lepiej to ograniczyć.
Po raz ostatni sprawdzam agrafki. Na trzech moje zielone portki wiszą u koszuli, po dwie trzymają każdą cholewę na spodniach. Cholewy na butach trzymają gumki od "klamer". Na razie jest dobrze. Z moim śpiewaniem już niekoniecznie, bo wciąż nie wyleczyłem do końca grypy. Czy cokolwiek tam mi siadło na gardle i w nosie. Co tam. Będzie dobrze. Przetrwaliśmy premierę, przetrwamy i drugą nockę.
Dobry nastrój zaczyna mi ustępować już przy wejściu. Zaginął jeden piratów wnoszących na scenę Skrzynię Ze Skarbem. W sumie nie dziwne, bo ten rekwizyt pojawił się dopiero na premierze. Cokolwiek zaskakując Petera, gdy wnoszący skrzynię zepchnęli go z "kamienia". Trudno, najwyżej będzie bez skrzyni, która zresztą nie całkiem pasuje do sytuacji, bo zgodnie ze spostrzeżeniem Samuela (pirackiego oficera) "we don't seem to make piracy pay". Go, go, go - albo toi, toi, toi jak kto woli, co podobnież jest włoską onomatopeją spluwania za siebie celem odegnania pecha. Znowu włazimy nie dość daleko na scenę, kryjąc się za "kamieniami". Nie pomagają nawet powitalne brawa. Polazłbym dalej, ale nie sam. Trudno.
Piracka biba, szokująca deklaracja pirackiego czeladnika Frycka i objaśnienia jego "well-beloved Ruth" przechodzą gładko, choć mam wrażenie, że coś jest nie tak z muzyką. Trudno. Jedziem dalej.
Aria Króla Piratów wychodzi całkiem znośnie, tym razem nawet pamiętam dość wcześnie wyleźć naprzód do, eum, ehemmm, errrr... "szermierki", dajmy na to. Niestety, w ostatniej chwili do końcówki dodano mały gag - Król Piratów z wyciągniętym przed sobą kordelasem wycina piruet, a wszyscy piraci wywalają się na plery. Większość faktycznie się przewraca, ale timing jest mocno dyskusyjny. Jest źle. Jest ewidentnie źle. Mam cichą nadzieję, że minimum fuck-up'ów na dzisiejszą noc wyczerpałem, gdy Peter musiał wracać ze mną do domu, w którym zostawiłem właściwe buty.
Frycek, zakończywszy swoje terminowanie odchodzi do cywilizacji (zapowiedziawszy, że wkrótce powróci celem wykorzenienia miejscowego piractwa), piraci zbierają się z wolna na statek, więc jest chwila przerwy. W 'świetlicy' słuchamy wejścia pań, racząc się herbatą i słodyczami. Nie jest lepiej, dobry timing ma tylko Ann, która zaiste dobry timing mieć powinna, bo jako jedyna członkini Letterkenny Musical Society jest aktywną zawodowo profesjonalistką.
Drugie wejście piratów wychodzi lepiej. Porwanie Panien wychodzi w miarę płynnie, choć chyba znowu trochę za późno odstawiam pedofila. Damy radę, mogę śpiewać z nastolatką na ramieniu, nawet chory, a co. Gorzej, że ona w tej sytuacji - niekoniecznie.
A potem zaczynają się schody. Generał major Stanley, ojciec porywanych właśnie panien, wkracza na scenę i zaczyna swoją wariacko szybką arię "I am the very model of a modern major-general". Niestety, narzuca takie tempo, że chór wychodzi fatalnie. Gulp. Może to zamiana generalskiego pieroga na słomkowy melonik i monokl tak go nakręciła.
Scena "fotograficzna". Panny podpieprzają chłopaków, że są nie tylko grupą samotnych kawalerów proponujących hurtowe małżeństwo generalskim córkom, ale też niestety czy może raczej przede wszystkim, są słynnymi (niesławnymi?) piratami z Penzancy. Ajaj. Generał protestuje, Król kordelasem go kłuje. Zaczem generał strzela palcami - to sygnał dla nas że zamieramy w bezruchu i robimy żywy obraz - w tym czasie generał wywija się spod ostrza, wychodzi do publiczności, wygłasza krótki komentarz na tematy aktualne, stwierdza, że Ma Pomysła, wraca pod sztych kordelasa i ponownie strzela palcami przywracając normalny upływ czasu na scenie (ewidentnie musiał kiedyś wyrwać Setsunę). Na premierze poszło gładko i łatwo; dziś przed wyjściem na scenę Billy uprzedził nas, że pozwoli sobie na cokolwiek bardziej rozbudowany monolog, więc gdy Giles (Król Piratów) przystawia mu ostrze do cyca, mądrze będzie przyjąć wygodną pozycję. I cokolwiek by się nie działo, pod żadnym pozorem zero ruchu, nawet oczami. I zero śmiechu.
Dobrze, że ostrzegł, bo zamarłszy na wpół dobytym orężem i w dość stabilnym zenkutsu dachi wbiłem wzrok w jedną z lamp i zacząłem sobie w myśli liczyć. Po japońsku, bo kiepsko pamiętam i musiałem myśleć. I dobrze zrobiłem, oj dobrze, bo niektórzy musieli gryźć się w języki i policzki w czasie tych 3 strasznych minut, gdy Billy z operetkowego śpiewaka przekształcił się w "stand-up comedian".
Pomysł generała jest prosty: Piraci z Penzancy słyną ze swego miękkiego serca - nie dość, że nigdy nie napadają słabszych, to jeszcze zawsze puszczają wolno sieroty - bo sami są, co do jednego, chlip chlip, sierotami. Stąd ich finansowe kłopoty - kogo nie dorwą, okazuje się, że cały statek jest obsadzony bidulami. Można wręcz odnieść wrażenie, że flota handlowa JKM rekrutuje załogi wyłącznie z sierocińców. Generał przedstawia się zatem jako sierota, wzruszeni do łez piraci dają mu spokój, szykuje się jednak jedno wesele. Frycek bowiem, błąkając się po odejściu od piratów wpadł wcześniej niż reszta na generalskie córki, zwierzył im się ze swej mrocznej przeszłości i pochwalił, że już jest cacy, w związku z czym jednej z panien mocno wpadł w oko.
Piraci czują jednak, że coś może być nie tak i naradzają się na boku: "If he's telling a terrible story, he shall die a death that is gory - yes, one of the cruellest slaughters that ever been known in these waters". W tym czasie panny synchronicznie biadolą nad upadkiem tatusia: "He is telling a terrible story, which will tend to diminish his glory; though they would have taken his daughters over the billowy waters". Gdy zaczyna się głośniejsza część narady z wymarszem na pozycje do finału, dociera do nas, że jest naprawdę bardzo, bardzo źle. Dziewczęta są pół frazy za nami ze śpiewem, orkiestra jeszcze dalej. Kończymy chór jakkolwiek bądź, mocno już wstrząśnięci i zmieszani, ale to nie koniec masakry.
Gdy zabieramy się do "Hail, poetry", popisowego numeru chóru, mam już kupę na bucie. Jestem pewien, że i to spieprzymy, choć akurat w tę partię włożyliśmy najwięcej pracy. Po czym widownia nas wygwiżdże, obrzuci pomidorami i zażąda zwrotu kasy.
I zaczęło mi nagle świtać, co jest tak strasznie nie halo, co najbardziej wybija nas z rytmu. Zaczęło świtać dzięki temu, że "Hail poetry" jest pierwszym kawałkiem śpiewanym a capella. I wyszło świetnie - jak na próbach, na premierze i na rozgrzewkach przed wyjściem.
Coraz mocniej podejrzewam, że sprawę rozpieprza nam orkiestra. Być może dlatego, że ćwiczą nie od września (jak my), a od piątku.
Tymczasem na scenę ponownie wkracza Ruth, po raz ostatni usiłując wybłagać litość Frycka. Scena jest teoretycznie prosta: Ruth biegnie do Frycka, on odpycha ją w stronę Króla, on z powrotem do Frycka, wreszcie Frycek przekazuje ją piratom, którzy ostatecznie eksmitują ją ze sceny. W tym czasie: Ruth prosi, piraci robią echo, Frycek jest twardy, piraci robią echo, potem dwa razy to samo i przy drugim razie jest rzeczona eksmisja. Wszystko było przećwiczone, opracowane w detalach, z wyjątkiem jednego momentu, gdzie Frycek wchodzi w drugim takcie frazy muzycznej. Nasz Frycek, prywatnie Declan, zawsze uparcie wchodzi w takcie pierwszym, utrudniając pracę biednemu chórowi. Musiał po premierze dostać burę od dyrygenta, bo tym razem nie wszedł wcale i totalnie wytrącił nas z rytmu. Sytuację uratował Giles, śpiewając naszą partię, zabierając Ruth zawieszonemu Fryckowi (ewidentnie mu się niebieska tablica wyświetliła, stał jak baran w rzeźni z bardzo tępym wyrazem twarzy) i ciskając ją nam na pożarcie. Nie wiem, czy aby publiczność nie usłyszała naszego głębokiego westchnienia ulgi.
Potem nastąpił ostateczny finał I aktu, skoczna piosenka wychwalająca wielkoduszność piratów. Chyba nie tylko ja podejrzewałem orkiestrę o papranie, bo wszyscy zaśpiewali dość głośno i bardzo równo, po czym partia instrumentalna weszła z ewidentnym opóźnieniem. Grrr.
Antrakt upłynął w nastrojach mocno minorowych.
Doszedłem do wniosku, że za bardzo się wyluzowaliśmy po bardzo udanej premierze. Nie tylko ja. Zauważyłem, że wszyscy grający w drugim akcie policjantów powtarzają co bardziej wymagające fragmenty. Pogratulowałem Gilesowi genialnej akcji ratunkowej, tym bardziej pokazującej jego talent improwizatorski, że "Pirates of Penzance" to jego pierwszy występ sceniczny w życiu.
Piętnaście głębokich wdechów, "toi, toi, toi" i jazda na scenę w nowym wcieleniu. Zawadiacki pirat musiał się szybciutko przekształcić w tchórzliwego, tępego policjanta. Niejeden zresztą, bo w pierwszym akcie cały męski chór występuje w hajdawerach i bandanach. Pełna koncentracja (kupa na bucie). Tak się zestresowaliśmy uwalonym pierwszym aktem (publiczność chyba nie zauważyła, brawa były rzęsiste), że nasz pierwszy układ choreograficzny, tzw. box-step, wyszedł nam... zbyt dobrze. Trudno. Jedziemy. Wymarsz na bitwę z piratami wyszedł prawie że poprawnie, po raz pierwszy. Ćwiczyliśmy od ponad miesiąca, z rezultatami nieodmiennie straszliwymi. Tym razem to, co działo się na scenie, ewidentnie miało jakieś punkty wspólne z pomysłem Marii (choreografki, która nie odmówiła sobie oczywiście przyjemności dołączenia do chóru dziewcząt). Szok w trampach. Poczułem się lepiej.
Leci piękna aria (mocno masakrowana przez celowo źle śpiewającą Ruth) "Paradox", w trakcie której dowiadujemy się, że Frycek urodził się 29 lutego, więc licząc urodzinami, ma 5 lat i 1/4. On sam jest tym faktem najbardziej rozbawiony, bo ma "taste for curious quips, jokes and contradictions queer". Przestaje nawet nastawać na życie swego ex-dowódcy i swej "little Ruth", którzy ryzykując życiem i zdrowiem (w końcu przyrzekł ich odstrzelić) poszli opowiedzieć o tym przezabawnym fakcie naszemu bohaterowi. Chwilę później Fryckowi nie jest już do śmiechu, bo okazuje się, że czeladniczy kontrakt obowiązuje go do 21-ych urodzin. Które wypadają na rok 1940. Stąd wniosek, że jest rok 1873; 29 lutego 1940 roku w New York Timesie ukazał się artykuł, gratulujący Frederickowi ukończenia terminu i życzący szczęścia z Mabel, którą wreszcie, w wieku lat 84, może poslubić. Ten fakt zrelacjonował nam Donal, na co dzień prezenter Highland Radio, grający Sierżanta Policji. Co dało okazję do dalszych żartów i wesołości na jednej z prób, bo z miejsca go skorygowałem: w dniu swoich 21-ych urodzich Frycek miał lat 88. Tu nastąpiła krótka zawieszka, po czym triumfalnie przypomniałem, że rok 1900 nie był rokiem przestępnym. Donal w odpowiedzi dokonał krótkiej prezentacji dwóch odmiennych podejść do wiedzy, wymownie wskazując najpierw siebie, a potem mnie:
- Chancer.
- Smartfucker.
Frycek jest zrozpaczony: już był w ogródku, już witał się z gąską! Nie może uwierzyć, że Jack Sparrow, e przepraszam, Król Piratów dziwnie mocno przywodzący na myśl serię hollywoodzkich filmów z tej tematyki, któremu to Królowi Frycek tak wiernie służył 21 lat, mógłby żądać od niego podporządkowania się tak nierozsądnemu zobowiązaniu. I słusznie. Król absolutnie nic od niego nie żąda, przypomina mu jedynie o prostym fakcie, a resztę pozostawia słynnemu Fryckowemu poczuciu obowiązku. I rad nierad Frycek musi wracać do piractwa. Na wstępie śpieszy poinformować swego Króla o detalu, o którym jako narzeczony generalskiej córki (traktowany już właściwie jak zięć), dowiedział się z pierwszej ręki. Generał Stanley nie jest sierotą. Ba, nigdy nim nie był.
O zgrozo.
I o ulgo, bo cała ta część przedstawienia poszła krytycznej nocy znakomicie, w dużej mierze znowu dzięki fantastycznej postawie Gilesa.
Drugie wejście policji poszło równie sprawnie, ba, nawet chóralny dialog, zmora na próbach, wychodzi bezbłędnie. Podbudowani zabieramy się za finał. Piraci włamują się do posiadłości generała, policjanci w panice chowają się po kątach, bezsenny z powodu wyrzutów sumienia generał wychodzi na zewnątrz, bo mu się zdaje, że jakiś hałas słyszał. So far, so good. Piraci wkraczają do akcji, zabierają się do egzekucji generała, policjanci zbierają się wreszcie na odwagę i wkraczają także. Nieco może mniej dziarsko, ale za to w imieniu prawa. So far so good. Wywiązuje się walka, dostajemy wciry i jak to zwykle zaszlachtowani policjanci, śpiewamy razem z piratami "You triumph now". Idzie nieźle, odzyskuję wiarę.
"We charge you yield in Queen Victoria's name" też idzie nieźle. Niestety na tym wychodzenie nieźle się kończy.
Piraci istotnie poddają się, bo kochają swoją królową. Zgodnie z planem generał powinien kazać ich zakuć w dyby, czemu na przeszkodzie staje Ruth, objaśniająca, że "they are all noblemen who have gone wrong". Na co generał winien odpowiedzieć "no Englishman unmoved this statement hears; because with all our faults, we love our house of peers". Na premierze poszło gładko. Tym razem Billy przeskoczył dwie linijki - zaraz po "we yield at once" wyjechał z "no Englishman", zorientował się, że popaprał i zaczął cichnąć. Tym razem bohaterską odsiecz zorganizowała Ann, śpiewając zamiast niego "away with them and place them at the bars!", pozwalając tym samym wkroczyć Ruth, zaś wykolejonemu wagonowi naszego przedstawienia wrócić na tor. Dostała za to potem rozliczne podziękowania i pochwały, i bardzo słusznie. Ode mnie natychmiast po opuszczeniu kurtyny, bo uszami wyobraźni już słyszałem świst lecących pomidorów.
Zupełnie już pognębieni odegraliśmy resztę finału, w której generał proponuje piratom wyjście kompromisowe - powrót do powinności lordowskich i zrealizowanie matrymonialnych planów z pierwszego aktu (zaś policjanci, jak to najlepiej ujął Tommy - dużurny zbol i brudas - odmaszerowują w dal z fiutami w ręku). Morale padło totalnie, mocno gejowski układ choreograficzny piratów ilustrujący generalską propozycję nie wyszedł w ogóle, zaczem obsługa litościwie opuściła szmaty w dół, kończąc naszą kompromitację.
A potem się zdziwiłem, bo usłyszałem z widowni potężny aplauz. Długi. Rytmiczny. Zamiast pomidorów - curtain call. I tym razem wyszedł nam bardzo poprawnie, chyba ze zdziwienia :D
Ciężkie jest życie artysty scenicznego. Nie wiem, co się będzie działo dzisiaj, ale trzymajcie za mnie kciuki >___<
Jak coś, to podsumowując: od wtorku do soboty co wieczór wystawiamy w miejscowym teatrze operę komiczną Gilberta i Sullivana pt. "The Pirates of Penzance". Na Picasę wrzuciłem już foty z próby generalnej, a jak dostanę DVD z nagraniem naszych występów to spróbuję roztubić co fajniejsze fragmenty.