Bestyja

Sep 05, 2005 12:15

W moim domu pojawiła się Bestia.

W Bestii tkwi szalona żądza krwi i chęć mordowania wszystkiego, co się rusza. Od moich palców zawzięciej poluje chyba tylko na moją czerwoną koszulkę.
Bestia ma jakieś 7.5 tygodnia i jest śliczną szylkretową kotką, którą mądry Samuel zabrał od dzikiej matki w piwnicy na odległej Chomiczówce i przywiózł równie mądremu Urielowi, który zgodził się zaadoptować ją nie spytawszy wcześniej o wiek, stan i zachowanie. Bestia na wstępie została ochrzczona Dzikusem, jako że weterynarz, który oglądał ją jako pierwszy, o ile uznał za stosowne zaordynować jej antybiotyk, o tyle płci ustalić jakoś nie zdołał. A Dzikus, bo z początku zachowywała się dziko zaiste.
Przy dostawie dowiedziałem się, że transport nie podobał się jej zupełnie, a próby wydostania się z wiklinowego koszyka czyniła na tyle zawzięte i skuteczne, że wieko zostało zamocowane metalowym drutem. Po ustawieniu koszyka na podłodze i otwarciu drzwi przykleiła się do tylnej ścianki i osyczała próbującego ją wyciągać Samuela z dość jednoznacznym przesłaniem - ruszcie mnie stąd, a wydrapię wam kręgosłupy.
Widząc, ze sprawa jest poważna, wyruszyłem na zakupy. Okazało się, że w Wielkim Hipermarkecie jest co prawda 5 rodzajów kociego żwirku i 16.5 rodzajów zabawek, ale za to nigdzie się w nim nie uświadczy kuwety. Jedynym w WH kocim pokarmem z adnotacją, że dla maluchów, okazał się być Łyskas Dziunior 1-12. Spojrzałem na cenę, westchąłem ciężko i kupiłem, co dają. W końcu mogło nie być nic. Po powrocie się zdziwiłem - oprócz woniejącego prezentu za szafką z telewizorem, po kocie ani śladu. Pierwszą rzeczą, o której pomyślałem, było minimalnie uchylone okno. Zbyt wąsko, żeby koci łebek przeszedł którąkolwiek stroną, ale może jednak. Okno chodzi zbyt opornie, żeby taki maluch je sobie rozwarł na odpowiednią szerokość, ale...
Balkon przetrząsnąłem dokumentnie. Kota ani śladu, gnieżdżące się w starej szafce gołębie wyluzowane jak zwykle, gruchają, mruczą, wyją. Tak, wyją.
Wróciłem do środka, zajrzałem w ciemne kąty, za szafę, za szafkę, pod szafę, pod wersalkę, a nawet do szafek w meblościance, choć zanim Bestia zacznie do nich włazić, kilka(naście?) tygodni raczej jeszcze minie.
Wreszcie uznałem, że widocznie futrzak faktycznie wyszedł na balkon i w próbie upolowania gołębia popełnił klasyczne kocie samobójstwo. Zgnębiony zasiadłem w fotelu, wyrzucając sobie debilizm i nieodpowiedzialność, a czując gwałtowność spadania nastroju, zająłem się KotOR-em. Po jakiejś pół-godzinie dobiegło mnie ciche i stłumione, lecz wymowne 'mieł'. Ponownie przeszukałem mieszkanie. Nic. Poczekałem kwadrans. 'Mieł'. To samo, kota zlokalizować nie zdołałem, ale majac jakiś dowód życia, zająłem się improwizacją kuwety. W domu nie było właściwie nic, co nadawałoby się do tej roli (powierzchnia, wysokość, ekskluzywność), więc ostatecznie ową zaszczytną rolę przyjęło blaszane pudełko w kształcie serduszka, pozostałość po Walentynkach poprzedniej lokatorki. Po wyjęciu z saszetki kolacji zacząłem znowu szukać futrzaka, żeby mu zaprezentować położenie nowej jadalni, sypialni i łazienki. Pomiełkiwanie ewidentnie dochodziło z jednego rejonu pokoju i wreszcie znalazłem zwierzaka pod samuelową szafką. Lokalizację wybrała sobie idealnie, siegając ręką wyjąć jej nie miałem szansy, w sumie to na nic poza solidnym osyczeniem. Po usunięciu z wierzchu szafki tony gratów uniosłem ją nieco i sięgnąłem. Kociak wbił się w najdalszy kąt i ani myślał współpracować. Ostatecznie, po wyłożeniu szafki bokiem, przechwyciłem malucha w trakcie próby ucieczki lewą flanką. Zadowolona to nie była. W kuchni przede wszystkim rozpoznała 'swój' koszyk i z miejsca się z nim schowała, osyczawszy mnie należycie.
Rano z wielką ulgą stwierdziłem, że Łyskasem nie wzgardziła, żwirkiem też nie. Pomny zaleceń przeciwpchelnych przetarłem jej sierść wilgotną szmatką. Zdecydowanie nie spodobało się to ani jej, ani mnie. Pazurki takiego malucha są drobne, ale ostre.
Po tym zabiegu zawinąłem zwierza w ręcznik Tadzika (na wypadek, gdyby pchły okazały się wędrowniczkami). Dopiero wtedy zamiast syczenia usłyszałem coś jak nieśmiałe pomrukiwanie.
Na sobotę zaplanowałem wizytę u weterynarza, która do skutku jednak nie doszła. Kociak jeszcze w piątkowy wieczór zadekował się tak skutecznie, że poszukiwaniami dałem sobie spokój. Ze dwa razy dobiegło mnie z kierunku kuchni stłumione miauknięcie i na tym koniec. W międzyczasie zadzwoniła do mnie wysokiej klasy ekspertka w sprawach kocich, Haruś. Dostałem potężną zjebkę za swoją głupotę - według pierwszych ocen futrzak miał mieć 6 tygodni, a tym wieku maluchów się od matki nie zabiera, nawet domowych, nie wspominając już o dzikich. Za sam pomysł 'pomocy' dzikuskowi zebrało mi się też niewąsko, w końcu taki kot piwniczno-śmietnikowy jest przystosowany do życia na wolności, a nie z człowiekiem i nie potrzebuje wielkiego dwunoga, tylko matki. W czasie rozmowy maleństwo zaczęło wołać matkę i już na podstawie tego miauczenia Haruś określiła, że kociak jest zdrowy, tylko bardzo nieszczęśliwy. Na wypadek, gdybym czegoś nie kumał, usłyszałem tłumaczenie z kociego na nasze: 'Mama! Mama!'. No, jakbym nie wiedział. No dobra - nie wiedziałem prawie nic, więc była podstawa sądzić, że i tego nie wiem. Serce się kraje, bo takie miełkanie to bodaj czy nie najżałośniejszy odgłos, jaki zdarzyło mi się usłyszeć.
Przy okazji dowiedziałem się, co jest dla kociaka fajnego, gdy się go całkowicie skrępuje ręcznikiem - jest mu ciepło, miękko i ciasno. Czyli jak wśród bandy innych pchlarzy przytulonych do matki.
W trakcie rozmowy zza drzwi wychynął koci łebek, a w obliczu kontaktu wzrokowego z wielkim potworem natychmiast się z powrotem schował.
Po konsultacji, opieprzu i przypomnieniu, że kociak do weterynarza trafić musi koniecznie, postanowiłem zlokalizować zwierza i przyjrzeć się raz jeszcze, w końcu Samuel wraz ze swoją kobietą zgodnie twierdzili, że kociak ma złamany ogon. Na mój widok futrzak zasyczał (już tradycyjnie) i wskoczył w szparę między jedną z kuchennych szafek, a ścianą. Przystawiwszy łeb do dziury zobaczyłem tylko, że maluch chowa się _za_ szafkami. Poczułem się mocno zrezygnowany, bo np. kuchenki gazowej ruszyć z miejsca nie miałem nawet szansy. Zauważyłem, że pod moją nieobecność z miski zniknęło raczej niewiele pokarmu i zacząłem się obawiać, że kot osłabnie z głodu i nie zdoła już wyleźć po jedzenie. Nie chcąc jednak pogłębiać zwierzakowi traumy, dałem sobie spokój.
Do weterynarza nie poszedłem, podejrzewając, że na podstawie ustnej relacji zbyt wiele mi nie powie. Przeczucie, że gdzieś pod meblami kozie ducha winny kociak dogorywa z głodu (przez cały dzień nie zjadł nic) przeze mnie (rozmiar i powagę przyjętej odpowiedzialności Haruś uświadomiła mi bardzo dobitnie), zdołowałem się na tyle, że weterynarza nawet nie szukałem. Za co zresztą dostałem opierdziel jeszcze potężniejszy, tak jak i za zbyt późne podanie mleka. Nawiasem mówiąc, w dniu dzisiejszym Bestia stwierdziła, że mlekiem gardzi i koniec.
Powziąłem mocne postanowienie, że malec lekarzowi przedstawiony być musi i nie może być tak, że uniemożliwi mi to schowaniem się w jakimś niemożebnym miejscu. Po zdjęciu z szafki gratów i blatu wyciągnąłem ją na środek kuchni i w ramch nagrody za podjęcie męskiej decyzji okazało się, że z miejsca trafiłem w dziesiątkę. Wydobyłem spod mebla niemiłosiernie umorusane maleństwo i z miejsca zauważyłem, ze biegają po nim okazy wręcz imponujące, przy czym wyglądały i poruszały się jak ludzkie wszy, tylko kolor nie ten. Włos mi się zjeżył i tym razem zafundowałem kociakowi formalny prysznic. Na podstawie odgłosów można by stwierdzić, żę dokonywałem operacji zdejmowania skóry tępym nożem i czyszczenia jej na boku. Kompletnie przemoczony i bardzo nieszczęsliwy zwierzak zwrócił moją uwagę bardzo rozdętym brzuszkiem i nienaturalnie w pewnym miejscu wykręconym ogonkiem. A więc hipotezy o złamaniu znikąd się nie wzięły. Po myciu kocię opatuliłem i utuliłem, tym razem już wyrażnie słysząc pracujący mruczek. Stanąłem też w obliczu niebagatelnego problemu - jak i gdzie dziurołaza lokować, żeby nie powtarzać całej historii od początku. Ostatecznie uznałem, że najłatwiej będzie zabezpieczyć kuchnię. Potencjalne kryjówki w pokoju udało mi się zidentyfikować i przećwiczyć delikatne (na miarę możliwości) wydobywanie z nich delikwentki. Przy kąpieli uznałem też, że to pewnie kotka, bo ma na brzuszku sześć miniaturowych sutków (dwóch pozostałych jakoś nie zauważyłem). To pewnie moja intuicja kazała mi znaleźć racjonalne (jak cholera) wytłumaczenie dla odczucia, że to pewnie dziewczynka.
Ale wrócmy do naszych baranów, czy raczej kotów. Bestia, zwąca się jeszcze wtedy Dzikusem, została poddane karze pozbawienia wolności. W końcu zabezpieczanie przejść ma sens tylko wtedy, gdy wiadomo, po której kot jest stronie. Prawą szafkę, którą uznałem za główną trasę kryjącego się futrzaka, przestawiłem o kilka centymetrów w bok, tak, żeby z żadnej strony koci łebek się nie zmieścił. Lodówkę z boku zastawiłem złożonym krzesłem, tył zabarykadowałem pudłem po komputerze. Lewa szafka była istnym koszmarem, nie dość że szpara między nią a ścianą była szeroka, to jeszcze proste załatwienie sprawy skutecznie uniemożliwiły przechodzące tamtędy rury. Ostatecznie skonstruowałem barykadę z kolejnych dwóch tekturowych pudeł. W ostatnią szparę, przy zlewozmywaku, wepchnąłem złożony taboret. W poczuciu dobrze zrobionej roboty uzupełniłem karmę, przesiałem żwirek, otworzyłem koszyk i poszedłem, na wszelki wypadek zamykając kuchnię. Wkrótce zza drzwi zaczęło mnie dobiegać miełkanie bardzo głośne, żałosne i wytrwałe. Gdy wszedłem i włączyłem światło, zwierzak wpadł w kompletną panikę. Na wstępie zostałem bardzo groźnie osyczany - ten agresywny odgłos dobiegający z gardła zwierzaka w całości mieszczącego mi się w dłoniach naprawdę mrozi krew w żyłach, o, tak. Po chwili Bestia próbowała skorzystać z wypróbowanej już trasy. Okazało się, że między ścianę a szafkę koci łebek mieści się na wcisk i tylko przy samym froncie. Zaparłszy się wszystkimi łapkami, wyrwała główkę z pułapki, nasyczała na mnie ponownie i dzikim pędem rzuciła się w stronę, gdzie jeszcze niedawno była druga droga ucieczki. Widząc, żę wnęka w pudłach jest stanowczo za mała, spróbowała jeszcze się wcisnąc w taboret. Nie wyszło. Wreszcie, w ostatnim rozpaczliwym zrywie, uciekła za lodówkę. Krzesło okazało się nieszczelne.
Myśl o kocie w okolicy z przewodami elektrycznymi i masą innych znakomitych i zabójczych zabawek zdecydowanie nie przypadła mi do gustu, więc wytargałem kocmołucha z lokalu, ponowie okrutnie uwięziłem ("mieeeł!") i dopchnąłem lodówkę do ściany. Po ponownym uwolnieniu maluch sięgnął szczytów frustracji, tym bardziej, że postanowiłem zacząć przyzwyczajać go do mojej wrażej obecności. Nie mogąc uciec i widząc mnie u drzwi mała zaczęła płakać tak strasznie, że sobie poszedłem. Szparę pod szafką Samuela zatkałem na wszelki wypadek starym szlafrokiem. Bestia z miejsca wróciła do pokoju, schowała się za szafą i raz, jakoś niezbyt płaczliwie, miauknęła. W ramach przyzwyczajania pokazałem się w szparze, zakiciałem i dałem jej spokój. Po jakichś 10 minutach przetruchtała do przedpokoju, po czym dobiegły mnie miauknięcia dwa. Zajrzałem, zakiciałem, poszedłem. Wkrótce miauk dobiegł mnie spod szafki z telewizorem. Podszedłem i w ramach wyjaśniania, że tak naprawdę to wcale nie jestem taki straszny, wyciągnąłem rękę celem pogłaskania. Ręka została osyczana nadzwyczaj groźnie. Wiedząc już, że mała drapie tylko przy próbach ucieczki, mimo wszystko podrapałem za uszkiem. Bestia uruchomiła traktor, a ja zacząłem powoli dochodzić pokrętnych dróg kocięcej psychiki - mnie nie lubi, ale głaskanie jak najbardziej. Od tej pory, gdy pomiaukiwała z róźnych dziwnych miejsc, starałem się jakoś wepchnąć tam rękę i głaskać bez wyciągania. Ten pomysł ewidentnie się spodobał, bo z czasem przestałem słyszec syczenie.
Na koniec, późnym już wieczorem, ponownie opatuliłem i utuliłem, drapiąc tudzież za uszkiem. Mruczała tak, że aż mi trochę za nią wstyd było, od czasu do czasu próbowała ssać i ziewała. Poziewujący (tak na pół gwizdka) kociak stopiłby chyba nawet serce Osamy, acz przy okazji skonstatowałem, że oddech ma nie lepszy od psa. Względem woni. Zauważyłem też ostatni element oprócz ciasnoty, ciepła i miękkości, którego maleńkiej brakowało, żeby się poczuć prawie że jak u mamy - przysypiając wygramoliła się nieco z ręcznika, akurat na tyle, żeby łebek ułożyć mi równo na miejscu, gdzie najlepiej słychać pracującą pompę.
Te wszystkie ucieczki, zabawa w chowanego i wreszcie lulanie okazały się bardzo czasochłonne, położyłem się o jakiejś nieludzkiej godzinie i wstałem gdzieś koło 11-ej. Bestia zdążyła też już wstać, podjeść i zająć się chowaniem. Gdy tylko stanąłem w pionie, gdy odezwał się telefon. Zebrawszy kolejną porcję krytyki, wydobyłem kocię spod wersalki i nie chcąc przez całą drogę tłumić siłą kociego pragnienia wolności, wpakowałem delikwentkę do koszyka. Weterynarza znalazłem barzo szybko i dobrze, bo małej zaczynało się już w środku konkretnie nudzić.
Pani weterynarz, widząc pacjenta, niemal się rozpłynęła i z miejsca wysunęła tezę, że to dziewczynka, po czym dla pewności zajrzała pod ogonek. Dla pewności, bo jak się dowiedziałem, z umaszczeniem szylkretowym kocurki jeśli w ogóle się rodzą (bardzo rzadko), to martwe. Tymczasowe imię okazało się nie trafione, w końcu "dziewczynka", "księżniczka", "śliczna malutka", etc. po prostu nie może nazywać się Dzikus.
Fachowe oględziny przyniosły ten sam wniosek, do którego Haruś doszła słysząc miauczenie przez telefon - kotka jest zdrowa (poza legionem pasożytów wewnątrz i na zewnątrz), a antybiotyk najwyraźniej dostała osłonowo. Przy okazji podejrzałem technikę czyszczenia kocich uszu, muszę tylko jeszcze się dowiedzieć (z przejęcia nie spytałem), czym się nasącza waciki.
"Księżniczka" została opryskana insektycydem i potraktowana lekiem robakobójczym. Podczas gdy ja wywiadywałem się, czym ją karmić i jak dbać, wylądowała z powrotem w koszyku, a pchły posłyszały kroki nadchodzącego przeznaczenia. Mała zaczęła się czochrać i wiercić, wreszcie popełniła wielki błąd i polizała opryskaną łapkę. Po dwóch sekundach śniadanie znalazło się na ręczniku, szczęśliwie "pestycyd" został na miejscu. Wyjęliśmy bidulę z koszyka i okazało się, że zdychające w niezbyt, mam nadzieję, humanitarny sposób, pchły zaczęły uciekać na jej pyszczek i wprowadzać w życie zasadę zabawienia się przed śmiercią.
- Teraz to zaczyna się Sajgon - stwierdziła pani weterynarz i próbowała nawet pchliska łapać. Mimo postępującej agonii okazały się zbyt sprawne, więc ponownie ulokowałem małą w koszyku a sam zająłem się formalnościami. Przy okazji kupiłem paczkę suchej karmy, kotka zaś płakała wniebogłosy. Gdy obejrzałem się przez drzwi do gabinetu, zauważyłem wystający zza nich łebek, pani weterynarz zaś stwierdziła, ze ton i natężenie płaczu wskazują, iż mała chce siusiu. Gdy ją złapaliśmy, hipoteza się potwierdziła. Chcąc jakoś zaopiniować zamykanie (choćby i nieskuteczne) w koszyku, mała obsikała mi plecak. No cóż, nikt nie mówił, że kociak pod opieką to same przyjemności.
Aluzję zrozumiałem i do domu przyniosłem ją w rękach. Co jakiś czas trzeba było tłumić kocią wierciołkę. Cały ten wielki świat wokoło, a na dobitkę jeszcze szalejące w przedśmiertnych drgawkach pchły... oj.
Bestia usadowiła się w szafce z telewizorem i zaczęła czochrać na potęgę. Po jakimś czasie przyjrzałem się półce - przebierających niemrawo w górze nogami pcheł leżało tam chyba ze trzydzieści, a z pewnością nie było to jeszcze wszystko.
Delikwentkę ponownie opatuliłem, pomogłem w eksterminacji pchlich niedobitków, wreszcie ululałem.
W międzyczasie złożyłem raport kociej ekspertce i w nagrodę usłyszałem proponowane imię - właśnie Bestia. W sumie jak nie Dzikus, to dzika, a jak dzika to bestia. Poza tym niedługo zaopiekuje się nią Kopciuszek, więc czemu by nie trzymać się konwencji disneyowskiej. Imię nie przypadło mi do gustu, bo po odpchleniu mała się zdecydowanie uspokoiła.
Wciąż zawiniętą w ręcznik ułożyłem w fotelu, bo sam jakoś odpływałem.
Wieczorem wziąłem ją na kolana celem dalszego rozpieszczania, tym razem jakoś mniej jej przeszkadzało usadowienie, ale wolała zwinąć się przy mnie z boku (fotel wbrew pozorom bardzo szeroki nie jest). Po długich czułościach uznała, że zapracowałem sobie wystarczająco, by zasłużyć na nieco zabawy. Moja koszulka i palce stały się obiektem błyskawicznych, morderczych ataków pazurami i kłami. Zwłaszcza koszulka znakomicie nadawała się do gryzienia. Widząc, jaki to drapieżny zabójca, jak kipi w niej pierwotny instynkt łowiecki, nakazujący schwytać i pożreć ofiarę bez względu na rozmiary, uznałem, że Bestia to bardzo dobre imię dla takiego śmiertelnie niebezpiecznego drapieżnika. Aktualnie świetnym celem są nogi, nie trzeba się po nie wspinać, uwielbia też, niestety, polować na kable, w tym zasilające.
W przyszłośc zaczynam patrzeć z nadzieją. Mała coraz mniej się mnie boi (od jakiegoś czasu nie ucieka na mój widok) i coraz bardziej przyzwyczaja do mieszkania, polując zawzięcie na przywiane przez okno z balkonu gołębie pióra, kabel od ładowarki i wykładzinę podłogową. Zwłaszcza ta ostatnia musi być nie tyle ofiarą, co podstępnym wrogiem. Kiedy po wlezieniu podczas zabawy za szafę Bestia po chwili wróciła, upolowała piórko i przystąpiła do mycia, pozwoliłem sobie na odetchnięcie z ulgą. Może jakoś to będzie.
Na razie jeszcze mała ma nawroty. Dopiero co wlazła za szafę (prawdopodobnie za dużo łaziłem po _jej_ mieszkaniu, hałasując wyłącznikami i gwałtownie zmieniając stopień oświetlenia jego części), popłakała nieco, a na mój widok prychnęła. Źle jednak nie jest, wróciła szybko na swój fotel. Co ciekawe, gdy siedzi na nim, moje czułości uznaje za normę i swe niezbywalne prawo, a w ramach premii raczy się nawet bawić. Kręćka można dostać. I czas najwyższy pochować wszystko, co może strącić podczas wspinaczek, bo robi to coraz częściej i chętniej.
Previous post Next post
Up