Żywot dziobaka

Nov 18, 2005 11:56

Dziob, dziob-dziob, dziob.
Chyba mnie jakaś ptasia zaraza dopadła i twarde a wielkie dziobisko na gębie mi rośnie.
Cóż, gdy wpadłeś między kaczki, kwakaj jak i one.

Pamiętam, że żołnierzy z łapanki, którzy wbrew logice, etyce i faly wykazywali jakieś zaangażowanie w wykonywaniu powierzanych im zadań (od prozaicznych w rodzaju odchwaszczania rowów, po wysokiego lotu jak Mycie Opla Pana Chorążego), zwano powszechnie dziobakami i przy różnych okazjach czyniono w ich stronę charakterystyczny gest "dzięcioła".
Mimo generalnego malkontenctwa i ostentacyjnej kontestacji projektowej sytuacji postanowiłem wesprzeć silnym ramieniem korporację swą (czytaj: kozie ducha winną dziewczynę, którą korporacja wmanewrowała w cokolwiek niewłaściwe obowiązki). Od dłuższego już czasu zdarzało mi się nieść przed narodem oświaty kaganiec, czyli krzywdzić świeżo zatrudnionych pracowników. Wyjaśniać, że ekskluzywna i hermetyczna wiedza kąfuterowa, na której zdobywanie poświęcili pięć czy piętnaście lat, przez długi czas im się w pracy nie przyda. Że całą gałąź nauki, jaką jest ambitnie traktowana teoria sytemów baz danych, mogą na długie miesiące schować pod poduszką. Co prawda, wynalazki w rodzaju Pierwszej Postaci Normalnej Relacji tudzież Atrybuty Krotek dających byt realny Encjom wyrzuca się na śmietnik natychmiast po przejściu z teorii do praktyki, ale czasami to wyrzucanie przyjmuje formy ekstremalne. Do form ekstremalnych właśnie przyzwyczajałem umysły swoich 'kursantów'.
Firma kazała, pracownik zrobił. Ale gdy został poproszony o opinię na temat organizacji nauczania, suchej nitki na organizatorach nie zostawił. Organizatorzy okazali się być "starą" znajomą pracownika, do rany przyłóż dziewczyną, opiekującą się m.in. świeżym narybkiem. Jakiś cwaniak zarządca wrzucił jej w obowiązki organizację szkoleń dla nowych pracowników, zapominając o tym, że człowiek wykształcony w zarządzaniu i marketingu niekoniecznie musi znać subtelności prehistorycznych języków programowania i księżycowych systemów operacyjnych.
No i przydziobałem.
Ciekaw jestem, jak byliby skłonni skomentować mój płód fachowcy od szkoleń. Pobłażliwym uśmiechem, czy wybuchem gromkiego rechotu? Pół biedy, że jak na razie podoba się kadrze wykładowej. Kierownictwu może się spodobać mniej, chociażby dlatego, że całkowita zmiana układu materiału zawiera między wierszami dość oczywistą krytykę dotychczasowego systemu szkoleń. Nie żebym się kiedyś krył ze swoimi opiniami na ten temat, ale też nigdy nie dzieliłem się z nimi z ludźm zbyt wysoko postawionymi. Wystarczy mi z zupełności zmartwień programisty.
Albo sapera.
W ramach robienia pozorów, że w korporacji fajnie jest, wierchuszka zafundowała nam wyjazd integracyjny do nadzegrzańskiego kurortu. Prolog wzbudził spore nadzieje, bo był nim Dzień Bez Garnituru. Nie chcąc nadmiernie wzmagać sensacji wokół swej osoby a zarazem nie przesadzać z półśrodkami, większość dnia przebrykałem we flanelowej koszuli, ale tuż przed wyjściem przebrałem się w swoją korporacyjnodziobacką bluzę z profesjonalnym wizerunkiem dłoni i młotka na tle plamy krwi, tudzież wzbudzającym u klienta natychmiastowe i głebokie poczucie bezpieczeństwa napisem "Kill'em all". Reakcje otoczenia zdecydowanie potwierdziły moją starą już tezę, że wśród informatyków zastanawiająco duży odsetek stanowią metale. Sprawa pt. "gdy szukam klasyki, to zwykle pytam znajomych metali" jest kwestią odrębną, niech starczy, że pełen zrzut 'Carmina burana' dostałem od tego samego współpracownika, od którego przepiraciłem najnowszych Systemów tudzież Soulfly'a i inne brzmienia raczej niezbyt dyskotekowe.
Program podzielono na część niezdrową dla nerwów, część niezdrową dla całości organizmu i wreszcie część niezdrową dla naszych sparciałych kończyn i wymęczonych częścią drugą żołądków.
Część pierwszą znieśliśmy wszyscy dość dzielnie, choć w pewnym momencie brzęczenie prowadzącego stało się tak jednostajne, że nie chcąc efektownie zasnąć na stole zabrałem się za składanie origami z firmowego papieru. Za szczyt swoich osiągnięć uznałem takie złożenie samolociku, że logo korporacji wypadło w miejscu tradycyjnie przeznaczonym na znaki rozpoznawcze. Niestety, ten błogi nastrój długo nie potrwał, wkrótce dowiedzieliśmy się, że zarabiamy całkiem spore pieniądze, a odejście w tym roku z pracy trzydziestu osób wcale nie było spowodowane faktem, że takie spore bynajmniej nie są, a z "przyszłościowego" punktu widzenia znacząco w tym roku zmalały, a nie, jak by to wynikało z ślicznej pałerpąitowej prezentacji, wzrosły. Wywody pani haerowiec spotkały się z żywą reakcją słuchaczy. Pasowałyby tu nawet takie piękne przymiotniki jak "perlisty", czy "rzęsisty". Mimo całej tej poezji pani haerowiec zająknęła się tylko nieznacznie, pauzę zrobiła może półtorasekundową, po czym kontynuowała swój wywód nie zdradzając już żadnych objawów zmieszania po zderzeniu z twardą rzeczywistością. Zapewne jako haerowiec też bym się nadmiernie kadrowymi faktami nie przejmował. Fakty są przecież po to, żeby potwierdzać moje tezy, a jeśli tego nie robią, to tym gorzej dla faktów.
Nasi rządziciele już na wstępie prosili o feedback, o pytania, komentarze, interpelacje i postulacje. Gdy się więc dowiedziałem, że standardy mojej korporacji, tyczące awansów i podwyżek, są na poziomie światowym, a i dorównują dynamizmem naszemu współkonsorcjantowi, przestałem trzymać skaczącą gulę i sprostowałem, że pracownicy współkonsorcjanta zarabiają przeciętnie dwukrotnie więcej niż "my", a i tempo awansu funkcjonalnego mają dwukrotnie wyższe. Takie wnioski bowiem wysnułem z rozmów z "nimi", w tym "ich" szefem projektu. Moja szefowa stwierdziła krótko, że "nie jest to prawdą" i na tym dyskusja się zakończyła. Oczywiście ostatecznie, bo na dalszy ciąg kabaretu nikt więcej ochoty nie miał, zwłaszcza, że nie każdy lubi być na scenie na siłę wtłaczany w rolę idioty. Po zakończeniu pieprzenia przy rzutniku pan prezes Wajcha ponownie zachęcił do dyskusji, dzielnie zniósł setkę drwiących spojrzeń, opowiedział dowcip o zaginionym górniku, dzielnie zniósł słabą nań reakcję, po raczył wreszcie zakończyć wyjazdu część frustrującą.
Po niej zaczęło się to, co informatycy lubią najbardziej, czyli ogólne pijaństwo tudzież zabawa w hazard. Pan prezes zmył się dość szybko, być może faktycznie ze wzlędu na rocznicę ślubu (interesujący zbieg okoliczności), być może raczej doszedłszy do wniosku, że skoro i tak pracowników ma bardzo głęboko w, hm, nosie, to rozmawianie z nimi, gdy alkohol rozwiąże języki, mija się chyba z celem.
Niech o jakości podawanych trunków i temperaturze wymagających chłodzenia płynami dyskusji świadczy fakt, że o poranku poczułem dawno już zapomnianego kaca w wydaniu klasycznym, czaszkowo-żołądkowym. Na parterze domku noclegowego wpadłem na szefową i mimo żalu o bezwzględne stłumienie mojego pragnienia dialogu poprzedniego wieczora, dopytałem o dalszy przebieg programu. Wyjaśnienia dotyczące "zajęć terenowych" miały na nas czekać na parkingu. Na miejscu, widząc kilkoro osobników ubranych w wojskowe butki, impregnowane zielone kurtki i spodnie moro, szefowa wyrzekła mocne a stanowcze "Ooo, ńnie!", po czym zrobiła w tył zwrot, tudzież naprzód marsz. Rozkoszując się chłodnym świtem (szczękając zębami i podskakując na rozgrzewkę) odczekaliśmy, aż zbierze się wymagane minimum chętnych na zajęcia, po czym przystąpiliśmy do Misji. Jak objaśnił prowodyr ludzi w zielonych ubrankach, w związku z nasileniem działań sił wrogich dla naszego bezpieczeństwa (jakoś nie mogłem się w tym momencie oprzeć pokusie zakwakania), korporacja postanowiła przeszkolić nas z zakresu działań zwiadowczo-dywersyjnych tudzież komandosko-rambowskich. Podzielono nas na sześć drużyn współpracujących parami przeciw pozostałym czterem. Działanie przeciw polegały na usiłowaniu zgromadzenia większej niż inni ilości punktów za wykonywanie szatańskich zadań obmyślonych przez naszych dręczycieli w zielonych kurtkach i rędrzerskich kapeluszach.
Zabawy było całkiem sporo, moim zdaniem Misja "Miękki Brzeg" była znacznie ciekawsza i zabawniejsza niż popijawa, a co gorsza, efekty tej drugiej atrakcji zdecydowanie zredukowały naszą frajdę z pierwszej. Pierwszą okazją do zbytków była konieczność poruszania się pomiędzy miejscami przeznaczonymi na wykonywanie kolejnych zadań przy pomocy "tajemniczej mapy". Tajemniczość mapy wynikała z faktu, że nie była ona zorientowana na kierunki geograficzne i nie za bardzo trzymała odwzorowanie odległości. Po zorientowaniu naszego położenia względem Zalewu jako tako zgraliśmy mapę z kompasem (przezornie zabranym przez jednego z integrujących się), ale dotarcie do "zasypanego wąwozu" było kompletną improwizacją - gdyby nie zaznaczone na mapie ogrodzenia, nie wiem, ile byśmy tam błądzili. Jako "człowiek z dykcją" (he, hehe, he) dostałem pod opiekę spis zadań (oczywiście niekompletny) i walkie-talkie ("tak, Aniu, to ja byłem katolickim głosem w waszej krótkofalówce"), niezbędne z racji niekompletności spisu zadań (brakujące strony miała nasza drużyna sprzymierzona i vice versa). Niestety, moja dykcja nie zawsze miała wpływ na jakość odczytu, bo sensacyjne wyjaśnienia konieczności wykonania przez nas kolejnego zadania raz po raz powodowały u mnie nagłe i trudne do powstrzymania ataki ropuszego rechotu. Ot, przykład: pierwsze wykonywane przez nas zadanie polegało na "przetransportowaniu" śmiertelnie niebezpiecznej "substancji radioaktywnej, która wyciekła z pobliskiego laboratorium" (wody) w "specjalnym naczyniu" (blaszanym kubku) za pomocą równie specjalnej płachty "z materiału nieprzewodzącego promieniowania" (juty). Z jakichś tajemniczych przyczyn płachtę musiała trzymać cała drużyna (pewnie przez to, że kubek wody jest piekielnie ciężki), a od startu do mety nie można się było odezwać (zapewne po to, by nie zdmuchiwać unoszących się nad Specjalnym Naczyniem radioaktywnych oparów). Samo przenoszenie było całkiem zabawne, bo kluczem do sukcesu było przeciskanie się przez dość wąskie niekiedy bramki (niektóre węższe od płachty) i równanie poziomu, bo trasę ustawiono oczywiście na terenie cokolwiek pofałdowanym.
"Zasypany wąwóz" mocno przemawiał do wyobraźni: miał postać drąga zamocowanego na wysokości jakichś 2,5 metra, przez który cała drużyna miała się przewindować. W opisie zadania zawarto całą mrożącą krew w żyłach historię przeprawy przez wąwóz zasypany lawiną, gdzie łażenie po rumowisku niechybnie spowoduje kolejną katastrofę, w związku z czym konieczne jest użycie rosnących w pobliżu drzew. Zasady proste: drzew, do których zamocowano poprzeczkę, nie można dotykać poniżej granicy własnego wzrostu. Dobrze, że w druzynie oprócz dwójki drobnych dziewcząt i trzech panów w wieku od dojrzałego po zaawansowany był też mój team-mate Piotruś, człowiek jeszcze młody (choć z łysiną startu do niego nie mam) i sprawny. Myśląc wiele-mało poprosiłem go o "nóżkę", wgramoliłem się na poprzeczkę i resztę zespołu przetransportowaliśmy metodą "z rączki do rączki". Z jednym wyjątkiem - jednego ze starszych panów na górze rozbolała głowa i wolał wrócić tam, skąd zaczął. Szczęśliwie kary za to nie było, "trenerka" z góry uprzedziła, że ma świadomość, iż nie każdy jest fizycznie w stanie wykonać wszystkie zadania.
Wkrótce po wydostaniu się z niewielkimi stratami z wąwozu dotarliśmy w miejsce, gdzie przydało się walkie-talkie. Brzeg Zalewu wyglądał postapokaliptycznie - zardzewiałe resztki jakiejś łódki, częściowo zatopiony, zbutwiały pomost, wyglądająca na wymarłą strażnica WOPR-u. Po wywołaniu drużyny sprzymierzonej dowiedzieliśmy się, że ma ona nazwę 'Czykita', a wróg jest na tropie i musimy trop zatrzeć. W ramach zacierania śladów dwóch z nas miało przetransportować resztę drużyny na płachcie z jednego miejsca w drugie. Dla ułatwienia dostaliśmy dwie liny i warunek, że całą drużynę trzeba przenieść za jednym zamachem. Trenerka, zwana dalej Moni, podpowiedziała, że zadanie jest banalne, Maciek przytomnie zauważył, że trzeba to rozwiązać technicznie, ostatecznie zwieńczyłem rozważania propozycją skakania. I tak też zrobiliśmy. Ja się darłem "trzy-cztery", podskakiwaliśmy a Maciek z Robertem targali wówczas płachtę linami. Po dotarciu do punktu docelowego Moni stwierdziła, że i tak nigdzie nas nie puści bez okrzyku bojowego i pieśni marszowej, zwanej niekiedy hymnem drużyny. Okrzyk powstał sam z siebie, dwuczęściowy. Pierwszą było moje "trzy-cztery", koniecznie z nutką growla. Drugą było chóralne 'Za słonika!". Słonik miał jakieś 2cm wzrostu i wyskakiwał co jakiś czas z kieszeni Maćka, prezentując się w całej swej plastykowości.
- Musicie się też jakoś nazwać. Nazwa to podstawa.
- Okej, mamy nazwę.
- Tak?
- Podstawa!
Na pieśń bojową wybraliśmy piosenkę z dobranocek z Piaskowym Dziadkiem, śpiewaną forte, pół tempa szybciej i z dziarskim "Hej!" na końcu. Jako że obydwie dziewczyny i jeden z "chłopców" okazali się zbyt młodzi, żeby Piaskowego Dziadka pamiętać, śpiew szedł raczej niesporo, ale wymaganiom stało się zadość i mogliśmy ruszyć ku dalszym wyzwaniom.
Zanim jeszcze uporaliśmy się z częścią artystyczną, Moni uprzedziła nas, że następne zadanie do byle jakich nie należy, a z faktu, że nie wypadło nam jako pierwsze, powinniśmy się bardzo cieszyć, tym bardziej, im bardziej kto skacowany.
Następnym zadaniem była huśtawka. Taka po całości, do huśtania się na okrągło. Żeby zaliczyć zadanie, trzeba się było własnymi siłami okręcić dwa razy. Na wstępie zauważyłem, że w czasie biegania po lesie mój prawy but znowu wydrapał mi dziurę w skarpecie. Nie ze zdrożnej ciekawości, po prostu jednym z elementów huśtawki były przyspawane do niej metalowe butki mające nas chronić przed zabawą w sztukasy. Jeden z nich tak się do mnie przywiązał, że zostawił mi na pożegnanie swoją miękką wyściółkę. Co ciekawe, kluczem do sukcesu był odpowiedni moment i siła powstania z przysiadu. Znalazłem się w elitarnej trójce twardzieli[ek?], bo tylko tylu chętnych zdołało się okręcić (drugi reprezentant pci brzytkiej nawet trzy razy, acz przy trzecim obrocie krzyczał 'jajeczniczka!'). Piotruś zrezygnował po kilku majtnęciach. Głośno powiedział, że nie da rady. Ciszej dodał, że ma żołądek w gardle. Odważniejsza z dziewcząt została przez panów w zielonych ubrankach przytrzymana w pionie głową w dół, dzięki czemu ma kilka bardzo interesujących zdjeć. Reszta drużyny omijała urządzenie szerokim łukiem. W międzyczasie przy huśtawce pojawiło się z piwem w ręku dwóch Grzesiów, którzy zabalowali do białego ranka, przespali śniadanie i darowali sobie bieganie po lesie.
- Oooo. Nie chcielibyście mnie tam wsadzić - stwierdził pierwszy Grześ.
- Ale by wam nie poszło - dodał drugi.
Prawdziwą próbą lęku był "most komandoski" czyli trzy liny rozpięte między dwoma drzewami na wysokości 8-10 metrów (na moje krzywe oko, szefowa zaprzyjaźnionego zespołu projektowego po zakończeniu zajęć mówiła o dwudziestu). Najgorsze było wejście po drabince "sznurowej" (cudzysłów z racji zastąpienia sznura stalową linką), zwłaszcza że jako pierwszy chętny miałem tylko jednoosobową stabilizację drabinki (oczywiście Piotruś, który w wolnych chwilach wspina się po skałkach). Na moście poszedłem na łatwiznę, dwie górne liny biorąc pod pachy. Po klepnięciu dłonią w pień przeciwległego drzewa dowiedziałem się, że mam wrócić do połowy mostu i zeskoczyć. Pan w zielonym ubranku, który mnie asekurował, wyglądał na przynajmniej dwukrotnie ode mnie cięższego, więc niewiele myśląc zawyłem jak wilczek Vuczko i rzuciłem się w dół na ropuszkę (rączki, nóżki na boki).
Most zaliczyła cała drużyna, przy czym większość całkiem wygodnie, bo z asekuracją drabinki dwuosobową (Piotruś & me, ramiona bolały mnie potem ze trzy dni), a przy tym z podpowiedziami zielonych ludków na temat najwygodniejszych sposobów wspinania się po takich wynalazkach. Gorzej trochę było z zeskakiwaniem, za wyjątkiem Piotrka, który wiedział po co jest asekuracja i jak działa. Reszta do ostatniej chwili kurczowo chwytała się wszystkiego, co miała w zasięgu ręki, łącznie z drugą stroną asekurującej liny. Pan Robert jako pierwszy wykonał lądowanie na jaskółkę, reszta podchwyciła pomysł. Ogólnie przeprawa trwała dośc długo, bo obie dziewczyny miały lęk wysokości i most pokonywały pokroczkowo, a zeskok poprzedzony był dramatycznymi piskami.
Ciekawym fragmentem "misji" była też "Próba zaufania". Bodaj czy nie jedyne zadanie, którego opis nie brzmiał jak bajki dla upośledzonych, acz niegrzecznych dzieci. Sprawa prosta: delikwent staje na poprzeczce, jakieś 1,7 metra nad poziomem gruntu. Następnie pada jak deska w tył, złożywszy ręce na mostku, a reszta drużyny łapie go w wyciągnięte ręce. Widząc objawy wahania w drużynie, zgłosiłem się na pierwszą ofiarę. Wychodząc z założenia, że firma organizująca zabawy musiała wziąć konkretną odpowiedzialność za nasze bezpieczeństwo, a reszta drużyny wydaje się poczytalna, bez większych oporów wlazłem na poprzeczkę i zwaliłem się w dół, przysparzając zapewne wiele bólu łapiącym, którzy mimo to spisali się znakomicie. Jedna z dziewcząt nie wzięła sobie do serca porady Moni, żeby złapać się rękoma za kołnierz i odruchowo rozłożyła ręce. Wraz z drugim cwaniakiem ustawionym w najkorzystniejszej dla łapiącego odległości oberwałem po pysku. Kiedy jednak pan Robert spadając zaczął siadać, przechwyt wyszedł w połowie. Delikwent wylądował na ziemi, choć niezbyt brutalnie i nic mu się nie stało, ale ja z moimi 65kg odturlałem się na bok. Mimo tej wpadki próbę zaufania przeszli wszyscy. Maciek chciał w locie klękać, ale akurat to nie zaszkodziło.
Celem dokonania dokładnego zwiadu w okolicy przyszło nam w końcu budować wieżę obserwacyjną. Ze skrzynek po piwie, powszechnie, jak wiadomo, dostępnych w dzikich puszczach i im podobnych. Mój patent był zachowawczy - budowałem dwie wieże obok siebie, przełażąc z jednej na drugą. Niemal dokładnie w momencie zużycia ostatniej skrzynki straciłem równowagę i zjechałem na asekuracji, zaś koledzy podający skrzynki docenili skuteczność kasków. Drugi budowniczy niewiele poprawił mój wynik, budując wieże nierówne i w konsekwencji robiąc bardziej karkołomny ostatni przeskok. Dziewczyny krzyczały do niego, żeby siadł na szczycie jednej z nich, po czym wstawiając stopy w uchwyty skrzynek podnosił kuper do góry i wkładał pod siebie kolejne skrzynki. Były to jednak głosy wołającego na puszczy. Pod koniec budowy podawanie skrzynek stało się problematyczne, ale dopóki nie wziąłem od dziewcząt kija, nikt nie zwracał na nie uwagi. W rewanżu dziewczyny zadały nam sromotną klęskę, wykorzystując obydwa patenty i niemal podwajając wynik.
Po drodze trzeba też było rozminować pole. Rozminowywanie polegało na strącaniu "zapalników" (drewnianych kołków, ustawionych tu i ówdzie) nogami Specjalnego Urządzenia Saperskiego. Urządzenie miało postać wielkiej litery A z krótkimi nóżkami, do której czubka przywiązano zestaw lin. Pojąwszy dość prędko, jak toto działa, wskoczyłem raźno na poprzeczkę. Jeden z kolegów z wrażenia przewrócił jeden z kołków nogą i odpadł z zabawy jako rozerwany miną. Z początku rozminowanie szło powoli, bo dzierżący liny myśleli tylko o tym, żebym nie zaorał pola nosem, przez co przerzucanie ciężaru z jednej nogi na drugą i co gorsza, obracanie całej konstrukcji spadło na mnie. Pod koniec jednak wsparcie się wycwaniło i moje zadanie przy trzech ostatnich "zapalnikach" ograniczyło się do stawania po właściwej stronie poprzeczki i ewentualnie delikatnego wsparcia obrotów. Ogólnie poszło szybko i sprawnie, a ze szczudeł zszedłem prawie już trzeźwy.
Przedostatnie zadanie sięgnęło szczytów wydumania. "Mokradła". Zanim te mokradła znaleźliśmy, sporo minęło czasu, ale pocieszaliśmy się faktem, że poważne problemy z ich znalezieniem miał również zielony ludek pilnujący innej drużyny, gdy ta pogubiła się kompletnie. Przeprawa przez bagno była bodaj czy nie najbardziej męczącym zadaniem. Do przejścia przez nie mogliśmy używać jedynie wydzielonych przez Moni deseczek. Cała drużyna musiała się przeprawić za jednym razem, trzymając się za ręce i ani na chwilę nie tracąc kontaktu z deseczkami (15x30). Na osiem osób deseczek wypadło pięć. Dopóki Moni nie podpowiedziała, że ręce to niekoniecznie dłonie, staliśmy tam jak ofiary losu z nieobecnym spojrzeniem i potem na czole. A potem zaczęła się jazda. Zgodnie z wrodzoną tendencją do wyrywania się do przodu objąłem pozycję awangardową, co potem okazało się znakomitym posunięciem, bo co chwila zwisałem ludziom na rękach, nie mając jak kontrolować swojej równowagi, więc gdyby to był, powiedzmy, Maciek (90kg?), byłoby nieciekawie. Technicznie najzabawniejsze było układanie ostatniej deseczki, podanej z tyłu z ręki do ręki, na przedzie, w sytuacji gdy jednocześnie musiałem trzymać się pod ręce z kolegą od jajeczniczki, ułożyć deseczkę i ją przydepnąć. Zziajani po tej imprezie byliśmy wszyscy konkretnie, ale zadanie wykonaliśmy i to na czas. A właśnie, na każde zadanie był limit czasowy, hehe.
Po przejściu przez obszar poprzecinany liniami wysokiego napięcia, poprowadzonymi trochę powyżej pasa przeciętnego informatyka, które raziły na dotyk, na boki i w dół, zmuszając nas do wywinięcia kilku efektownych kozłów, a Maćka do efektownego upadku na pierś, Moni uznała, że już się spóźniamy, więc na miejsce zbiórki trzeba się puścić biegiem. Jako że w miarę pokonywnia kolejnych kłód rzucanych na twarze rosło w nas poczucie konkurencji, faktycznie tam pobiegliśmy, czy kto miał lat 30 czy 50 i czy wypił litr czy dwa. Na miejscu okazało się, że dwie drużyny jeszcze nie dotarły. Na "Szybkie misie" przyszło nam poczekać około kwadransa.
Po skompletowaniu składu rozpoczęły się występy artystyczne, poniekąd bardzo ciekawe (jedna z drużyn w swej piosence opisała wszystkie wykonane zadania). Ostatecznie zwycięstwo przypadło dwuskładowi Czykita & Podstawa, dostałem w prezencie składany, gumowy kubek pod nazwą "szklanka wojskowa" a Moni wzniosła z nami triumfalny toast. Trener Czykity zmył się bezwstydnie. Szampana starczyło jeszcze na wykwintne popicie obiadu. O skuteczności zajęć terenowych niech świadczy fakt, że wszyscy ich uczestnicy obiadek zjedli w całości, w odróżnieniu od bumelantów pielęgnujących kaca.
Taaak, piękna to była misja, a jakże niebezpieczna. Nie pamiętam kiedy ostatnio zasnąłem tak szybko i tak głęboko, jak wróciwszy nocą ciemną na Natolin.
Oceniając następnego ranka swój wkład w zwycięstwo wniosek wysnułem prosty.

Dziobdziobdziobdziobdziob.
Previous post Next post
Up