Tytuł: Metal i słowa, 1/16
Autor: Aletheia Felinea
Rating: PG-13
Postacie: Jack Sparrow i tłum OC.
Akcja: Kilka miesięcy przed "Klątwą Czarnej Perły".
Streszczenie: Tortuga jest stworzona do kryminału, prawda?
Disclaimer: PotC należy do Disneya. Jack Sparrow należy sam do siebie. Zawsze.
Nota: Pierwsza publikacja
tutaj. The English version
here.
Słońce wspinało się coraz wyżej, rozświetlając wody zatoki. Poranna bryza wzdymała rozwijane na redzie żagle, marszczyła fale pluszczące o drewniane kadłuby i kamienne nabrzeża, zapędzała się nawet odważnie pomiędzy uliczki, ginąc jednak szybko i sromotnie w przesławnej atmosferze Tortugi. Przesławnej głównie z tego, że omalże zastępowała morską latarnię, przy sprzyjającym (czy raczej wrogim) wietrze anonsując bliskość wyspy na dobre pół mili. Jakiś zachrypły kogut pełną piersią i zdartym gardłem walczył z wrzaskami mew, nieświadom, że nikt nie docenia jego wysiłków w mieście, które nigdy nie zasypia. Dzień zapowiadał się na upalny i gwarny. Jak co dzień.
Niecodzienna była za to treść dominująca w dzisiejszym gwarze. Wieść biegła od gęby do gęby, szerząc się między portem i domami, przekazywana między rybakami, ladacznicami i włóczęgami, niesiona jak pchły na szczurach, krążyła szeptana zaułkami, wpadała wykrzyczana do tawern - coraz tłustsza, coraz głośniejsza. „Pod starym molo znaleźli Ryżego Hansa Snoggersona!” głosiła. „Ryżego Hansa sztywnego jak suszony śledź i z dodatkowym uśmiechem równiuśko wykrojonym na gardle!”. Przy piątej tawernie Ryży Hans miał już „ślepia wytrzeszczone, zęby wyszczerzone i wszystkie kłaki na sztorc, żebym tak na miejscu skonał jak łżę, sam widziałem!!!”.
Przytulnie zadekowanego w tawernie szóstej Jacka Sparrowa ominęła już wersja poniesiona dalej, czyli „a w garści miał jeszcze kawał szmaty zaciśnięty, niechybnie z kapoty tego, co go na wieczną wachtę wyprawił! I butów mu brakowało, Hansowi, znaczy!”. Co prawda akurat w buty Jack by uwierzył, głównie dlatego, że Ryży Hans rzadko kiedy miewał buty, gdy był jeszcze żyw. Ale i wersji oszczędniejszej było Jackowi aż nadto. Westchnął ciężko, z niejakim trudem odlepiając się od stołu, za którym spędził noc. Schodzi ten świat na psy już z kretesem! Nie dość, że coraz ciężej przychodzi uczciwemu piratowi kraść na rum swój powszedni, to jeszcze i wolna brać piracka wyrzynać się poczyna niczym udziałowcy Kompanii Wschodnioindyjskiej w przeddzień wyboru zarządu. Jack wypiłby zdrowie nieboszczyka, gdyby jeszcze miał czym. Nikt nie powie, że kapitan Jack Sparrow zapomina o swoich wierzycielach! A błoto Tortugi świadkiem, zawsze gdy widział Ryżego Hansa, przypominał sobie, że od zeszłej wiosny dłużny mu jest czternaście szylingów i trzy kufelki pod Wierną Narzeczoną. Zwykle na czas, by uskoczyć w zaułek, a bodaj i za najbliższy kurnik. Po cóż starego Hansa niepokoić swoim widokiem - poczciwy to był chłop i Jack mu dobrze życzył. Oszczędzał mu więc przykrości spotkań z dłużnikiem obdartym i chudym jak kościelny szczur.
- To Eddie Majcher i Brzydal Wessley. To ich robota - mruknął ktoś koło Jacka, wyrywając go z ponurych rozmyślań. Pirat zerknął na znawcę nocnych poczynań wesołego ludku Tortugi, pospiesznie robiąc przegląd pamięci pod kątem ewentualnego stanu swojego zadłużenia w tym wypadku. Pamięć zameldowała, że tym razem, wyjątkowo, Jackowe konto jest czyste i nieskażone jak morska woda w jakichś niezmiernie odległych od tego portu stronach.
Przeciągający się i przecierający zaspane jeszcze oczy potencjalny kandydat na wierzyciela chwilę wcześniej odlepił się od tego samego stołu, co mu przyszło bez porównania łatwiej, jako że był kompletnie łysy. A ponadto mocno szczerbaty, z zajęczą wargą, złamanym nosem, bielmem na lewym oku, elegancko zwykle wygładzoną, a teraz nieco skołtunioną brodą po pas i drewnianą prawą nogą, którą korniki już nie tylko zamieszkiwały, ale chyba zapisywały sobie w spadku i zakładały hipoteki. Nic dziwnego, że wobec takiego chodzącego zestawu potencjalnych przydomków pirackie bractwo poddało się i zwało go prosto i pospolicie Joe Morganem.
Jack Sparrow nie mógł, choć nie miałby nic przeciwko, zadłużyć się u Joego Morgana z tej prostej przyczyny, że Joe Morgan również nie miałby nic przeciwko, żeby zadłużyć się u Jacka Sparrowa. Spotkawszy się zatem niespodzianie zeszłego wieczora i ustaliwszy, że pożyczyć sobie mogą wzajem wyłącznie zdrowia, spędzili noc na wabieniu chętnych, by postawić kolejkę za samą hojność w niestworzonych opowieściach i obietnicach wiecznej przyjaźni. Oraz dość nieostrożnych, by ich przyciągnęła talia kart. Karty należały do Joego, zręczne ręce do Jacka, a stawki na blacie do gości „ich” stołu. Przynajmniej do momentu, gdy przenosiły się z sakiewek na blat. Jack prywatnie uważał to za uczciwą transakcję - cała Tortuga wiedziała, że każdy kto siada do kart z Jackiem Sparrowem, wstaje od gry goły, ale za to ubawiony jak nigdy w życiu. Wielu wracało. A niektórzy nawet z kolejną sakiewką zamiast pistoletu w garści.
Pirat uśmiechnął się szeroko na to wspomnienie, odchylił na koślawym zydlu i rozejrzał po tawernie z miną właściciela sypiących się murów, zakopconej powały, sześciu sfatygowanych stołów i masywnego kontuaru. Ten ostatni element wnętrza zaprojektowanego w tradycyjnym stylu le Tortuése baroque, czyli „pij, płać i wynocha”, nie bez przyczyny był najsolidniejszym obiektem w zasięgu wzroku. I najbardziej pojemnym - w sam raz, żeby zmieścić pod blatem barmana z aktualnej wachty i tyle butelek, ile ten zdąży złapać. Sally McDonnell nie od wczoraj i nie pierwszy interes prowadziła, więc mogłaby pisać podręczniki procedury postępowania w wypadku, gdy klientela się podochoci. To jest, gdyby Sally umiała pisać. Tego ranka stała za barem osobiście i mierząc taksującym spojrzeniem mrocznawą izbę szacowała co lepiej pozamiatać i wyrzucić, a co jeszcze zostawić. A raczej kogo, bo poranne sprzątanie rzadko obejmowało coś więcej, niż klientów spod i ze stołów. Napotkawszy błyszczący uśmiech kapitana Sparrowa przewróciła oczami, na co Jack odpowiedział uśmiechem jeszcze szerszym. Potem odwrócił się do Joego.
- A czemu akurat Brzydala i Majchra, co? Jak zza tego stołu i z nosem w kuflu widzisz co się w porcie dzieje, i to po ciemku, to może i ten galeon ze srebrem dojrzysz, ten co go huragan koło Inagui posłał na rafy? Mówią, że tam płytko, to skoroś taki nagle jasnowidzący, pomogę ci wyciągać srebro. Za pół urobku i jak ładnie poprosisz.
Morgan posłał mu ciężkie spojrzenie znad brody, którą właśnie próbował choć trochę rozplątać. - Nie mnie jasnowidzenie napadło, tylko chyba ciebie ślepota. A gadałem, za dużo rumu! Walety z królami ci się już ci się mąciły pod koniec, toś pewnie się jeszcze dobrze nie obudził. Albo faktycznie zaniewidziałeś na amen. - Joe dźgnął kciukiem powietrze za sobą, wskazując przeciwległy koniec izby.
- U mnie nie ma „za dużo” - zaprotestował odruchowo Jack, oglądając się jednak.
Nie on jeden. Sporo spojrzeń było rzucanych ukradkowo lub otwarcie w stronę kąta, gdzie stał najmniej rozchwiany i stosunkowo najczystszy stół. Kąt oficjalnie nosił szumne miano alkowy dla specjalnych, czyli brzęczących srebrem i złotem gości, najczęściej kapitanów oblewających pomyślne rejsy. Od reszty pomieszczenia oddzielała go odsunięta teraz kotara z mocno już wytartego aksamitu, trzy krzesła miały oparcia, czwarte nawet wyściełane obicie, a na środku stołu filigranowym cyzelowaniem pysznił się ciężki brązowy świecznik. Solidnie przybity do blatu, co Jack już oczywiście dawno sprawdził. Sally naprawdę znała swój fach i, co ważniejsze, klientów.
Rozparty dzisiejszego ranka na jednym z krzeseł Wessley odsunął właśnie talerz i wziął się do dystyngowanego dłubania w zębach. Wessley albo, jak sam się przedstawiał, Edward Wessley, wicehrabia Westingmore, wszystko robił dystyngowanie, wliczając łapanie pcheł. Jack prywatnie uważał, że Wessleyowe wicehrabiostwo może być całkiem prawdziwe, i to w sensie rozumianym w dalekim od karaibskich wód świecie pod wiecznie mglisto-deszczowym niebem i z wszechobecną biurokracją, żądającą potwierdzania tytułów dokumentami ciężkimi od monarszych pieczęci. Wessley miał arystokratycznie gładkie rysy o zimnej urodzie marmurowego posągu i mózg używany chyba rzadziej niż to czynią posągi. W opinii Jacka, wicehrabiego Westingmore okpiłby jego własny haftowany kapelusz, starannie zresztą zawsze dobrany do atłasowego płaszcza, przetykanej złotą nicią kamizelki i kipiącej festonami koronek batystowej koszuli. Wicehrabiego byłoby z czego ogrywać, ale Jack prędzej by się oświadczył Sally McDonnell, niż dotknął kart przy Wessleyu. Bardzo trudno byłoby z nim nie wygrać, ale na to, by go rozbawić, istniał tylko jeden sposób - wyglądanie na wystraszonego. Za to by go skłonić do sięgnięcia po broń, istniało sposobów bardzo wiele, na przykład ogranie go w karty, albo nazwanie Brzydalem dość blisko, by usłyszał. Cóż, gdy na widok jego prześwietnej prezencji przezwisko samo pchało się na myśl.
Jego towarzysz prezentował się już zdecydowanie mniej świetnie. Teraz akurat półleżał z kapeluszem wciśniętym na oczy na krześle obok, tym wyściełanym. Trudno już było orzec, kto pierwszy przezwał Eddiego Majchra tym mianem, bo nikt jakoś nie był skory się przyznać. Tak czy owak, przylgnęło niby smoła do pokładowych desek i jak smoła zakryło to wcześniejsze, którego już może i sam przezwany nie pamiętał. Najogólniej biorąc, Eddie Majcher wyróżniał się tym, że się różnił. Od Brzydala Wessleya. Wszystkim. Nie tylko powszechniejszym wśród szanujących się łazęgów gustem w sprawach odzienia i awersją do pachnideł. Bawiło go na przykład prawie wszystko, choć chyba nikt nie słyszał, żeby się śmiał. Uśmiechał się za to nieraz, choćby usłyszawszy o sobie. Tyle, że wtedy wszystkim patrzącym akurat w jego stronę jakoś przestawało być do śmiechu. Nikt go za to nie widział z bronią w ręku, choć nosił jakąś bliżej niezidentyfikowaną klingę przy boku. Co niektórzy, z daleka i po cichu, natrząsali się, że to pewnikiem pusta pochwa z rękojeścią. Nawet jeśli to była prawda i Eddie Majcher faktycznie nigdy majchra dowolnego gatunku nie tknął, to zawsze miał majcher na podorędziu - w postaci Edwarda Wessleya. A że ten ostatni za to, jak się zdało, nigdy nie trudnił się dowolnym gatunkiem pomyślunku, to dość było spojrzenia, by zorientować się, że Eddie Majcher w tym duecie był wyłącznym właścicielem i użytkownikiem pracującego za obu mózgu. To było przyczyną, dla której został kpiąco przezwany Wessleyowym imieniem, co, o dziwo, przyjął.
Ogólnie, na Majchra i Brzydala dość było spojrzenia, by zorientować się w wielu rzeczach. I dlatego właśnie Jack Sparrow nigdy nie poprzestawał na jednym spojrzeniu i pierwszej myśli, gdy o nich szło. „Wiele” to często „zbyt mało” i „nie to, co najważniejsze”.
- No i? - rzucił. Z czystej przekory, bo dobrze wiedział, o co idzie Morganowi. Wypisane to było wyraźnie na wszystkich gębach w tawernie, a najwyraźniej na tych, które się pospiesznie odwracały, gdy kapelusz Majchra unosił się z lekka.
Morgan przewrócił oczami.
- Przy gotówce są - wyłożył powoli i cierpliwie, jakby miał przed sobą urzędnika guberni. - I co, nie widzisz jak wyglądają?
- No jak?
- No jakby kogoś...! No, tego...!
- Czyli normalnie...
- Głupiś, Jack! - Stracił cierpliwość Morgan. - Normalnie, to się wygląda niewinnie, a jak się nie potrafi, to się przynajmniej złazi ludziom z oczu, jak się kogoś, tego...! Żeby tych, no, podejrzeń! Nie prow... nie prwowo... nie dawać!
- Nie wiedziałem, żeś taki doświadczony w mokrej robocie... - Jack wytrzeszczył oczy w demonstracyjnie przesadzonym podziwie. - To wychodzi, że albo ich tu wcale nie ma, a tam za stołem nasze zwidy siedzą, albo że jednak starego Hansa kto inny no tego.
- Wcale nie wychodzi, nic nie wychodzi! Nie przerywaj, nie skończyłem jeszcze! Przecie jakby nie siedzieli, toby ich wszyscy podejrzewali! Bo znikli! No to właśnie specjalnie siedzą i wyglądają jakby to oni, no... Chytre, nie? - zakończył geniusz dedukcji i znawca zbrodniczej psychiki, bardzo zadowolony z siebie.
- Chytre. Jak kot młynarza przed zatkaną norą - zapewnił z powagą Jack. I nie czekając, aż do Joego dotrze treść „pochwały”, dorzucił: - Ale widać nie tylko ciebie trudno nabrać, bo i tak ich wszyscy podejrzewają. Zamiast tracić czas i obmyślać te chytrości, lepiej by przyszli od razu.
Morgan zerknął podejrzliwie na promieniejący 24-karatową szczerością uśmiech Jacka, ale nic nie odrzekł. Pogrzebał tylko w kieszeniach, wyciągnął fajkę, pogrzebał w kieszeniach znowu, nie znalazł tytoniu, schował fajkę z powrotem i w końcu burknął: - A w ogóle to nie moja sprawa. I twoja też nie.
- Racja - zgodził się Jack. - Co komu z podejrzeń? Jakby Sally wyrzucała stąd każdego ze sztywniakiem na koncie, toby pusto tu było jak na pogrzebie grabarza.
Morgan rzucił mu spojrzenie z ukosa i zawiercił się znowu.
- Eee, zaraz tam każdego... - wymamrotał. - Bo to się raz przypadkiem w tłoku maj... nóż - poprawił się szybko. - Bo to się raz zaplącze, a potem się okazuje, że to w czyichś kiszkach było... A zresztą po co taki jeden z drugim chłystek przyzwoitego człowieka obraża, wrzask czyni, rum wytrąca...
- Złoto po kieszeniach chowa...
- Złoto chowa... co? - Morgan zamrugał nagle i spurpurowiał. - No jak mu już potrzebne nie było, to głupi by zostawiał! Jeszcze by kto ukradł! Ale co inszego zaopiekować się niepotrzebnym, a insza rzecz zaciukać umyślnie!
- Nic żeś nie mówił, że rzucasz piracki fach i przywdziewasz habit - wyszczerzył się radośnie Jack. - Tylko uważaj, żeby nie pomylić braciszków medytujących z misyjnymi, bo jeszcze w te pędy wrócisz do pirackiej braci, jak ci tak rozlana jucha nagle obrzydła.
Morgan zaczął fioletowieć. - Po piracku w biały dzień wytoczyć działa i podnieść Rogera, też nie to samo co...!
- Co?
Morgan nie zdążył powstrzymać zerknięcia ku alkowie, gdy dokończył, już dużo ciszej: - W nocy. I od tyłu.
- I dla złota? - mruknął Jack, też zerkając, tym razem na talerz Wessleya, z mglistą myślą i znacznie wyraźniejszym uczuciem, że śniadanie to jednak wspaniały wynalazek.
Morgan odmruknął coś niewyraźnie potwierdzającego i znowu zaczął grzebać po zakamarkach odzienia, pewnie za nieistniejącym tytoniem. Jack poprzyglądawszy się chwilę kątem oka tym manipulacjom, wyciągnął własną fajkę, od niepamiętnych czasów pustą i zimną jak pierś Davy'ego Jonesa, obrócił krótki cybuch w palcach, z uwagą obejrzał wygładzoną główkę i rzucił cicho znowu: - A według ciebie, ile Hans mógł mieć po kieszeniach?
- Najpierw to by musiał mieć te kieszenie - prychnął Joe. Potem zamrugał nagle znowu, otworzył usta, zamknął, zerknął jeszcze raz na alkowę i z powrotem na Jacka.
- Ehe. - Jack kiwnął głową, opierając się o ścianę i przygryzając cybuch. Ryży Hans Snoggerson, który zresztą faktycznie był ryży, wiecznie chodził w tych samych postrzępionych portkach i jednej dziurawej koszuli. Obrazu zwykle dopełniał jeszcze bardziej postrzępiony słomiany kapelusz i kozik dyndający na końcu sznurka trzymającego portki. Jeśli Hans miał co więcej, a miewał rzadko, to za pazuchą. Nawet dla najmniej wymagającego zbója i nawet w portowym mroku nie mógł wyglądać obiecująco. Majcher i Brzydal nie należeli do mało wymagających.
- Nie musiał przy sobie mieć... - wymamrotał Morgan.
- No to o chytrzejszej metodzie jeszcze nie słyszałem: tego co złoto schował ubić, żeby schowek znaleźć - prychnął z kolei Jack.
- Mógł właśnie w porcie schować. - Morgan ożywił się - I ktoś pewnie za nim...!
Przerwał i oklapł napotkawszy wymowne spojrzenie Jacka. Skrytka w miejscu, które codziennie deptały setki nóg, oglądały setki oczu i które zmieniało się po każdym sztormie, bo kamieniem wykładane były dopiero nowsze nabrzeża, po przeciwnej stronie zatoki niż piaszczyste plaże wokół próchniejącego ze starości drewnianego molo... Taka skrytka byłaby zaiste świetnie ukryta. Niedostępna głównie dla właściciela.
Jack mógłby powiedzieć Morganowi, żeby ten nie kłopotał się dociekaniami. Gdziekolwiek i jakiekolwiek Ryży Hans miał skrytki, nie miałby w nich czego trzymać. Jeśli ktoś szuka Jacka Sparrowa po wszystkich tawernach, jasno dowodzi tym takiej desperacji, że wiatr musi mu gwizdać przez kieszenie na przestrzał, nawet jeśli ów ktoś nie ma kieszeni. Ale Jack nie powiedział nic. Jak Joe Morgan sam rzekł - to nie sprawa Joego Morgana. Pirat znowu przygryzł cybuch fajki i w zadumie wpatrzył się w poczerniałe drewno blatu przed sobą. Właściwie to... E, nieee. Joe Morgan i w tym też miał rację, że niewiele trzeba, by noże szły w ruch, i że nie każdy nóż w kiszkach więźnie z zamiarem tego, kto nóż dzierży. Albo i w gardle, na ten przykład. I nie każdy nóż jest dla złota wyciągany, a już na pewno nie dla złota był wyciągnięty na Hansową skórę, Jack postawiłby na to wszystko, co mu tej nocy z brzękiem przeszło przez ręce. Komuś wczoraj Ryży Hans wlazł na odcisk, a w Tortudze odciski wielce wrażliwe, noże ostre i błyskają ochoczo. Błysnąć więc jakiś w końcu musiał i dla starego Hansa, co nigdy nikomu na odcisk nie wlazł, jak długo Jack pamiętał. Pirat oderwał wzrok od stołu i spojrzał na pustoszejącą z wolna tawernę. Właściwie to...
Schował fajkę i rozejrzał się za kapeluszem. Odkrywszy, że na nim siedzi, zerwał się, przetarł sfatygowaną skórę rękawem i nasadził ciągle nieco wymięty tricorn na bardziej należne mu miejsce. Morgan z lekkim zaskoczeniem obserwował ten nagły wybuch pośpiechu, ale nie zatrzymywał Sparrowa, gdy ten rzucił się do drzwi. Zeszłej nocy rozliczali się na bieżąco, a Joe, ku cichemu żalowi Jacka, dobrze umiał rachować. Sparrow wybiegł na ulicę, demonstracyjnie nie patrząc już więcej w stronę Majchra i Brzydala. Staranne nie-patrzenie upewniło go zresztą, że i oni nie poświęcają mu uwagi, tej bardziej i tej mniej zauważalnej.
Właściwie to od kogo ostatnio słyszał, że Ryży Hans Snoggerson go szuka?
----------------------------------
Rozdział 2