Zazwyczaj lubię czytać flistę po kilku dniach przerwy - fajnie tak mieć więcej rozmaitych ciekawostek i ciekawych rozmaitości. Tym razem dawka okazała się za duża. I wywołała oddźwięk. Rezonans. Cokolwiek.
1. Nie jestem feministką, bo jestem sobą. Jestem Świeczkiem. Jestem swoją własną indywidualnością, która absolutnie się nie mieści z żadnych ramach, szufladach ani nazwach. Z nomenklatury ogólnoludzkiej jasno określam swoje relacje rodzinne, swój katolicyzm (ale już wewnątrz niego, gdzie wbrew pozorom jest mnóstwo do powiedzenia, brak mi słów) i swój status studentki. Ale już z innymi rzeczami mam problem. Przyjaźń. Kto jest moją przyjaciółką, jak zdefiniować przyjaźń? Jeśli pojadę ostro wg wszystkiego, co mi się zdaje ważnym w przyjaźni, mam jedną przyjaciółkę. A nazywam tak więcej osób, z pełną świadomością, że jedna przyjaźń do drugiej nie pasuje. I kim w takim razie są osoby, które są czymś więcej, niż koleżankami? Albo jak mam nazywać swojego... no właśnie. Ukochany? (ale to jeszcze nie miłość) Absztyfikant? (wersja dla babci i manaraja) Chłopak? (nie, nie, nie pasuje, skończyłam już gimnazjum) Prawie-narzeczony? (a cholera go wie XD). Słów brakuje, więc staram się maksymalnie ograniczać sytuacje, w których musiałabym się w nich zamykać i, wedle nieśmiertelnej intuicji Saint-Exupery'ego, powodować nimi nieporozumienia.
2. Nie jestem feministką bynajmniej nie dlatego, że jestem katoliczką. Wbrew obiegowej opinii (która, jak to zwykle obiegowe opinie, wynika z nieznajomości tematu) katolicyzm nie jest wrogiem kobiet. Ale aby do tego dojść, trzebaby przeczytać coś więcej, niż wyrwany z kontektu cytat z św. Pawła i takież fragmenty "Summy teologicznej" (tudzież streszczenie streszczenia). Trzebaby odróżniać naukę Kościoła od osobistych poglądów świętych, których przecież świętość nie uchroniła od omylności. Katolicyzm mówi bardzo wiele o godności kobiety, o konieczności szacunku, zwraca uwagę na niesprawiedliwe traktowanie, na konieczność wynagradzania pracy. Więc nawet mógłby istnieś katolicki feminizm, oparty na szacunku do życia i paru takich. Mógłby. Ale.
3. Nie jestem feministką, bo uważam, że pewne rzeczy, pewne niesprawiedliwości, nie muszą być bynajmniej zwalczane, wywalczane, przez feminizm. Tak, za taką samą pracę na takim samym stanowisku należy się taka sama płaca. Tak, uważam, że kobiety mają masę problemów w pracy. Zobowiązania do niezachodzenia w ciążę. Wywalanie z pracy po macierzyńskim. Nieprzyjmowanie do pracy w ogóle. Tak, chciałabym, aby rynek pracy był bardziej przychylny kobietom, matkom przede wszystkim. Abym mogła pracować w domu, mieć elastyczne godziny, i w ogóle. Ale to wszystko wynika z elementarnego poczucia sprawiedliwości (sprawiedliwości, nie równości!!!) i feminizmowi nic do tego.
4. Nie jestem feministką, bowiem sobie można sobie mówić o nurtach i odłamach, ale żaden feminizm nie będzie pro-life. Feministka nie może być przeciwna aborcji (każdej, poza oczywistym wypadkiem, gdy można uratować tylko jedno życie z dwóch), antykoncepcji (każdej), in vitro, i tak dalej. Co więcej. Gdybym postanowiła być feministką, ryzykowałabym utożsamianie z ludźmi, którzy nie podzie;ają moich poglądów. A tego nie chcę.
5. Nie jestem feministką przede wszystkim ze względu na to słowo samo w sobie. Zalicza się do czterech słów, które wywołują u mnie dreszcze. Pozostałe to: demokracja, tolerancja i równość. I zasadniczo moje przemyślenia tyczą się tych wszystkich słów. A nie trawię ich ze względu, że są teraz wszędzie, znaczą wszystko, służą do umieszczania na sztandarach, do wznoszenia okrzyków - i nic nie znaczą. Czy ktokolwiek gardłujący za demokracją zdaje sobie sprawę, że demokracji z tej chwili nie ma, ani w Polsce, ani (zwłaszcza!) w UE? I czy wie ktokolwiek, czym tak naprawdę była demokracja ateńska i dlaczego, jeśli coś kiedykolwiek było do niej podobne, to była to rzeczpospolita szczalchecka i na tym koniec? Czy ktokolwiek, kto zmusza mnie do bycia tolerancyjną, zdaje sobie sprawę, że tolerancja nie oznacza rdosnej akceptacji? Tolero,ere znaczy znosić; i ja, filolog, zwykłam odpowiednie dawać rzeczy słowo, mogę tolerowac pewne zjawiska w imię wyższych celów, wspołonoty, społeczeństwa, jakiegoś ogólnego dobra. Mogę tolerować głośną muzykę u sąsiada, gdy jest 21.45. Mogę tolerować brak prądu, bo trzeba naprawić trakcję. Mogę tolerować zimowe opóźnienie pociągu, bo po oblodzonych torach jedzie się bezpieczniej. Ale nie będzie w moim wykonaniu tolerancją, gdy ktoś mnie zmusza do nazwania zła dobrem, do akceptowania rzeczy dla mnie nieakceptowalnych. I tak samo wytarte jest słowo "feminizm", znaczy wszystko, jest doskonałe na każdą okazję, a więc nie znaczy nic.
Dlatego ja, kobieta, bardzo z tego powodu szczęśliwa, nie mogę być feministką, bo musiałabym przestać być sobą.