Kończy się wrzesień, kasztany pospadały, za chwilę na nowo wkręcimy się w uniwersytecki młyn, a jesieni wciąż jakoś nie czuć. Dlatego spróbuję sama roztoczyć odpowiednią atmosferę tym archiwalnym okruszkiem z czasów licealnych. Tym, którzy nie lubią poezji, sugeruję
pójść poczytać coś innego.
Gdy wyroiły się tłuste kasztany
w miodowych plastrach wypłowiałych liści,
rzucając się w oczy nocnym tramwajom,
uśpionym, siwym miastem chodziliśmy.
Ulice wolno pełzły pod nogą,
sycząc rynnami z głębokich cieni.
Łuska ich bruku lśniła w półmroku,
szczerzyły się kły śliskich kamieni.
Wierni jak koty, wieczni jak echo
piliśmy niebo z jednego kubka,
tańcząc pod mlecznie gwieździstą strzechą
boso po kasztanowych skorupkach
i rozbijaliśmy kałuż lustra,
plując na przepowiednie złowieszcze,
trzymając się za ręce i usta,
pijani cierpkim jesiennym deszczem.