This ain't real, this ain't true
This ain't what I signed up to
This ain't right, it's no good
No good, oh
Everything is changing
And I've been here for too long
Sigma ft Paloma Faith - Changing
Kończy się mój jedenasty tydzień tutaj, to praktycznie więcej niż jedna piąta roku.
W tym czasie zdążyłam ustalić, że pracując z ludźmi odkrywa się, że ludzie są głupi, tak ogólnie. Nie mogłabym chyba być sprzedawcą czy kimś takim kto ciągle i ciągle widzi nowych ludzi, tu jednak ilość nowych ludzi w pewien sposób ogarniczona i można przewidzieć poziom głupoty.
Poza tym mieszkanie z ludźmi spowodowało, że już wiem, że nie lubię mieszkać z ludźmi.
Trzy tygodnie u mojego brata, które wydają się być odległe jakby to było w zeszłe wakacje, a nie niecałe dwa miesiące temu, były przyjemne raczej, z oglądaniem rzeczy i jakimś poziomem socjalizacji. Pozostały czas jest hm. Z jednej strony pozostawiona sama sobie zaczynam dochodzić do momentu kiedy każdy dziwny odgłos wydaje mi się być demonem i/lub sygnałem, że ktoś się włamał i ogólnie zaczyna mi lekko odbijać. Jednak z, obcymi w gruncie rzeczy, ludźmi, odkrywam, że mieszkanie w domu było okej, bo jednak rodzina, zna się i w ogóle, tutaj mamy jakieś elementy nieprzewidywalne, zwłaszcza w postaci czterolatki, irytyjące cechy ludzi z którymi się zostało wrzuconym do jednego kotła tj. budynku są jeszcze bardziej irytujące bo nie zdążyło się ich poznać i polubić tylko trafiło się w przypadkowe słuchanie jak się na siebie denerwują. Cała wiedza zewnętrzna od mojego brata i/lub zasłyszana przypadkiem gdy któreś z nich rozmawiało przez telefon dziwnie nie pomaga. Nie mówię, ogólnie jak nie muszę się socjalizować (czyli większość czasu) to nie jest źle, chyba, że próbuję się umyć i okazuje się, że już nie ma ciepłej wody.
Poza tym wpadam w rutynę rutynę rutynę, wczoraj był piątek ale jutro znowu jest piątek, weekend wydaje się być sto lat temu i pięc minut temu jednocześnie, tygodnie mijają szybko, poszczególnie dni ciągną się w nieskończoność, przynajmniej tak długo jak jestem w pracy. Weekend. Kino. Więcej kina. Być może jeszcze więcej kina. Koniec weekendu. Właściwie koniec weekendu zaczyna się w sobotę rano, bo cała reszta wiadomo, że przeleci. Zakupy tu albo tam, trzeba pamiętać, że chce coś jednak jeść na obiad i kupić jeszcze inne przypadkowe rzeczy. Główną zaletą jest to, że raz w miesiącu dostaje pieniądze i wtedy czuję, że mogę kupić rzeczy, na przykład Empire i następne dvd. Od kiedy tu przyjechałam nie obejrzałam jeszcze nic z DVD które mam, ani tego co kupiłam, ani tego co przywiozłam, ani tego co było mi dosłane.
Teoretycznie mam więcej możliwości, praktycznie jako człowiek bez samochodu który podejrzliwie podchodzi do publicznych środków transportu i cen biletów i ogólnie nie ogarnia, jestem właściwie uwięziona w trochę ładniejszej wersji GW, gdzie ludzie mówią po angielsku. I po polsku. I cholera wie w ilu jeszcze innych językach, a kino ma 12 sali a nie 5. Zaczynam się godzić z tym, że tak właśnie wygląda dorosłe życie i już mam ochotę uciec.