W oczekiwaniu na TVD 2x12 (tak, po co iść spać, skoro można się ślinić nad paskiem postępu) i zamiast się uczyć, popełniłam coś. Coś po raz pierwszy od ho, ho więc czekam na opinie :)
Największa radość to widok z okna. Codzienne jest inny, kolorem, przejrzystością, światłem. Nic się nie powtarza. Takie wyglądanie zza szyby to najprzyjemniejszy moment dnia. Jak długo trzeba patrzeć, by zauważyć, że liście drzewa to cała paleta barw? Powieje wiatr - inaczej. Chmury przysłonią słońce - też inaczej. Najpiękniej wyglądają tuż przed burzą, jakby przyciąganiem szarości przygotowywały się do bitwy.
Noc to zupełnie inny spektakl. Miasto świeci, trochę migocze. Jak gwiazdka zapowiadająca rozpakowanie prezentów w Wigilię. Wielkie, czarne bloki na tle ciągle takiego samego światła, rozpraszanego przez latarnie. Tak to wygląda z góry - jakby z tych wielkich, metalowych słupów tryskała leciutka mgiełka światła. Czasami, jak zasypiam, wydaje mi się, że przylepia się do ludzi, chroni ich po drodze.
Ale pod latarniami jest zawsze podobnie, żółto i cicho. Więc patrzę za cudze szyby. Nie, nie jestem wścibska, nie chcę podglądać sąsiadów. Patrzę w ich okna, i wymyślam historie. Jedną po drugiej, okno za oknem. Zależnie od nastroju, smutne, wesołe, codzienne. Jak je wymyślam, jest prawie tak, jakbym sama mogła przeżyć coś więcej.
Dopisuję historie do wyświetlanych w oknach obrazków. O, na przykład naprzeciwko mieszał ojciec z córką. Ona nocami siedziała nad książkami, przy takim śmiesznym, małym stoliczku, i strasznie miała tam niewygodnie. Szkoda, że nie mogłam się do niej odezwać, dałabym od siebie biureczko, na co mi ono. Tak to tylko nocami patrzyłam, jak czyta, liczy coś, pisze. Ciekawe, czego się tak uczyła. Cokolwiek miała w książkach, już się nauczyła. Teraz już jej nie ma, pewnie gdzieś wyjechała. I widzę tylko, jak jej ojciec siada przy tym samym stoliczku, głaszcze blat. Ma zapaloną jedną, małą lampkę, widzę go często przez całą noc. Nic nie robi, bez książki, bez telewizora, patrzy przed siebie. Wydaje się szary i smutny, jak to latarniowe światło.
Mam ochotę mu pomachać, jak wstaję, ale przecież by nie zauważył. Trochę też boję się machać - łatwo przy tym stracić równowagę. Kiedyś upadłam na dywan i potem przed tydzień prawie nie mogłam się ruszać. Co by było teraz, bez dywanu?
Pamiętam, jak kiedyś wszystko szybko mi szło. Szast, prast, i zrobione! Pranie, prasowanie, sprzątanie, gotowanie dla tej całej rodziny, i jeszcze był czas na siebie. Teraz cały mam dla siebie, a i tak nie starcza. Zresztą, tylko dla siebie, to i nie ma po co się starać, żeby zrobić.
Najgorzej, to wstać z łóżka. I nie dlatego, że plecy bolą, tylko coś w środku nie chce. Najtrudniej jest z rana przewalczyć w sobie to przekonanie, że właściwie nie ma po co wstawać. Bo nie ma, co tu się oszukiwać. Wtedy patrzę sobie w okno, niektóre światełka już się zapalają. Ale nie wymyślam wieczornych historyjek, tylko się zastanawiam. Bo w czyjejś kuchni, na stole, leży wielki, pierzasty kot. Zastanawiam się, jakie byłoby w dotyku jego futro. Nigdy nie głaskałam takiego kota.
Najłatwiej jest z jedzeniem. Dzieci mają kolorowe paczki z czymś do sypania, dorośli smarują kawałki chleba kolorowymi pastami. Jem swoje pół bułki i wyobrażam sobie, że to coś innego, nieznanego. Na przykład ananas. Taki walcowaty, z pióropuszem na czubku. Nigdy nie jadłam takiego ananasa. Pewnie już nigdy nie zjem. Najpierw nie było, potem się zapomniało, bo było tyle innych rzeczy, a teraz niby jest, ale już nie dla mnie. Ja mam bułkę.
Bułka, nowe siły. Trochę sprzątania, zawsze jest co posprzątać, i w dodatku jest wrażenie, że coś zostało do zrobienia. Trochę kurzu, kubek po wodzie z cukrem. Ostrożnie umyć, nie marnować wody.
Najbardziej się boję łazienki. Trzy miesiące temu poślizgnęłam się, wychodząc z wanny, i kilka godzin przeleżałam na kafelkach. Jak już to omdlenie przeszło i nogi dały się zgiąć, nawet ogrzewanie sobie na chwilę włączyłam, tak mi było zimno. Więc teraz myję się na siedząco, myjką i przy misce. Co to za mycie - w misce. Ale jak sobie wyobrażę, że przez tę wannę złamię nogę, i nawet nie będzie jak ani do kogo o pomoc zawołać, to zaraz i miska bardziej się podoba.
Ubrać się, na kanapie, żeby było z oparciem, powoli. Grubo, bo w domu zimno, nawet latem od ścian bije chłód. W zimie przynajmniej trochę ciepła od sąsiadów idzie. Te wszystkie latami gromadzone po szafach rzeczy nagle się przydają, bo skąd brać nowe? W lustro już nawet nie patrzę. Kiedyś bez makijażu i obcasów bym z domu nie wyszła - teraz ważne, żeby te wszystkie fatałaszki były ciepłe, a buty duże, płaskie. Wystarczy domysł, że wygląda strasznie. Po co widzieć na własne oczy.
Trzeba wyjść z domu. Specjalnie idę wolno, żeby spotkać jak najwięcej sąsiadów. Krótkie, szybkie powitania, oni do pracy, dzieci do szkoły, nikt nie ma czasu, żeby porozmawiać dłużej. Ale wiem, że mnie zapamiętają. Że zawsze o dziesiątej rano wychodzę na spacer. Więc może, jak kiedyś nie wyjdę, zauważą. A może i nie, kto wie.
Do kieszeni zawsze wkładam pół bułki ze śniadania. Kawałek pieczywa z najtańszego koszyka, a sprawia, że potrafię lepiej walczyć ze swoją słabością. O ile łatwiej byłoby go zjeść, zostać w domu, nie wstać z łóżka. Byłoby trochę bardziej syto, łatwiej pewnie też. Ale łabędzie czekają. One też chcą jeść.
Z łabędziami to smutna sprawa. W lecie, gdy turystów jest tylu, że ledwo mogę z góry dostrzec chodnik między nimi, cała ta biała gromada przyzwyczaja się do znajdowania jedzenia dosłownie pod łapami. Jesień to czas rodzinnych spacerów, więc zamiast odlatywać, ptactwo zostaje przy chlebie. Tylko że zimą mało kto chodzi na spacery nad morze.
W Piśmie stoi, dziesięciu sprawiedliwych. Czyli żadna wielka różnica. Może i moje pół bułki nie zrobi wielkiej różnicy, ale przynajmniej wiem, że próbowałam coś zrobić. Tak jak wtedy, gdy skręciłam kostkę, bo chciałam złapać łabędzia, któremu zamarzł dziób. Wiedziałam, że nie dam rady, ale nie mogłam nie spróbować.
Czasami trzeba po prostu zrobić coś bezsensownego, bo inaczej nie można byłoby ze sobą żyć.
Łabędzie mnie poznają, tłoczą się wokół jak białe morze. Kiedyś tak tłoczyły się wokół mnie dzieci, gdy przynosiłam ciastka do domu. Nie ma już ciastek, zniknęły dzieci. Zamiast nich mam łabędzie. Niby to ptactwo, i głupie, ale czasami mi się wydaje, że czuję od nich wdzięczność. One zostawione samym sobie, i ja tak samo. Tylko że do nich na wiosnę wrócą nowi spacerowicze.
Potem jeżdżę autobusem. To nic nie kosztuje, a tyle zabawy. Czasami siedzę, czasami stoję, i patrzę na ludzie. Najbardziej - na młodych. Kolorowe to, głośne, roześmiane. Przyjemnie się ogląda. O czym mówią, nie za bardzo rozumiem, więc chyba nie podsłuchuję. Ale jak widzę, słyszę, od razu mi się młodziej na duchu robi. Tylko muszę pilnować, żeby przy tym autobusowaniu nie pomyśleć, gdzie są moje wnuki.
Powrót do domu to wysiłek, po całym dniu gorzej się chodzi. Ale idę, bo mam dokąd. Tam jest miska zupa wydzielona na dzisiaj, i woda z cukrem, która może udawać słabą herbatę. Ciche, chłodne ściany, wierne słuchaczki codziennego mamrotania. I okno, zamiast sprzedanego telewizora. Wracam do widoku za nim jak do ulubionej historii.
Ale już niedługo. Tam, gdzie rosną moje kolorowe drzewa, i wraz z dniem zmienia się niebo, ma stanąć kolejny blok. Usłyszałam o tym. Jakby mi ktoś nogi podciął. Jeden dzień płaczu. Nad czym? Nad drzewem?
A teraz znowu wraca rytm. Okno, dom, łabędzie, kolorowi ludzie w autobusie. Balkon, z którego nie potrafiłabym już skoczyć, i czasami żałuję, że nie skoczyłam, gdy mogłam. Tylko okna są inne, bliższe, chociaż ludzie w nich jakby dalsi.
Cóż, trudno. Trzeba żyć z tym, co się ma.