Wybacz Janie Ronaldzie Raguelu, ale w kategorii High Fantasy (niestety kategorie muszą istnieć) "Władca Pierścieni" spadł właśnie na drugie miejsce. ("Silmarillion" nadal trzyma dzielnie trzecią pozycję w kategorii "Pismo Święte i jego świeckie odpowiedniki"). I pewnie o ile Jerzy Martin nie spieprzy jakoś popisowo dalszej akcji, albo nie umrze z przejedzenia i nienawiści do fanfikciarzy przed dokończeniem sagi (srsly, jeden Robert Jordan wystarczy) to pewnie ta kolejność się utrzyma przez jakiś czas. Może mówię to z wyprzedzeniem, bo jestem dopiero w 1/7 "Gry o tron" i mimo tych paru arcyciekawych (i jednego arcytragicznego, pieprz się Martin) spojlerów - ale to po prostu jest so bloody awesome. Dialogi, opisy, cała ta groza i chaos, aż czuje się jak ciarki chodzą po plecach. I mimo tego cynizmu i fatalizmu, podane w epickiej oprawie z rodami o szlachetnych herbach, dziesięciu tysiącach lat historii, smokach, pojedynkach odwiecznych przeciwników et cetera, et cetera... No i świat może nie najbogatszy, ale - przekręty z porami roku są cudne (choć jeszcze ich nie rozgryzłem i swoją drogą jak liczą tam lata skoro pory roku trwają po kilka lat ;) ), direwolfy i mamuty są miodem na moje serce plejstoceńskiego paleontologa (choć tłumaczenie direwolf na wilkor jest wątpliwej jakości), postacie są awesome (pomijając toksyczne matki, brrrrrrrrrrrrr). No i przede wszystkim: WINTER IS COMING. Radujmy się.