część i II
Sorry
about the blood in your mouth. I wish it was mine.
W tej historii nie ma bohaterów. Wystarczyłoby zapytać którekolwiek z nich, a odpowiedź zawsze byłaby taka sama. W tej historii nie ma bohaterów, bo bycie bohaterem zakłada, że w ostatecznym rozrachunku coś się zyskuje. Oni uczą się tylko, jak tracić.
(Być może, gdyby pozwolono im być prawdziwymi bohaterami, ich historia skończyłaby się zupełnie inaczej. Tego już nigdy się nie dowiemy. Tak naprawdę nikt nie ponosi za to winy.)
.
Kapitol wciąż jest tak samo jasny i głośny, jak zapamiętała. Tym razem przywiozła ze sobą dwójkę trzynastolatków, słabych i chorowitych, i wie, że w tym roku też zarżną ich pod Rogiem Obfitości, a ona będzie mogła pójść upić się z Finnickiem w jego klinicznie czystym mieszkaniu na ostatnim piętrze apartamentowca, żeby potem rano rzygać do nieskazitelnie białej muszli, ale na razie musi udawać, że cały ten cyrk ma jakikolwiek sens. To byłby całkiem dobry żart, w nieco innych okolicznościach.
Na dworcu wpada na Finnicka, zupełnym przypadkiem, on też właśnie przyjechał ze swoimi trybutami, którzy podążają w ślad za nim w niemym stuporze.
(Jemu też wylosowano młodych. Dziewczynka nie może mieć więcej niż dwanaście lat, chłopiec może czternaście - i, prawda, Finnick miał czternaście lat, kiedy wygrywał swoje Igrzyska, ale nie każdy jest Finnickiem Odairem, on sam musi o tym wiedzieć aż zbyt dobrze.)
- Johanna - mówi, pochylając się, by pocałować ją w policzek. Przed ich oczami rozbłyskują flesze aparatów. Johanna może sobie wyobrazić nagłówki w jutrzejszej prasie.
- Pomyślnych Igrzysk - odpowiada ze sztucznym uśmiechem, niemal idealnie naśladując kapitoliński akcent. Zawsze miała do tego dryg.
- I niech los zawsze wam sprzyja - kończy Finnick. Oboje wiedzą, że to tylko kod.
Pieprzyć Kapitol; to właśnie mówią naprawdę, uśmiechając się do kamer, ulubieńcy stolicy. To ich mała, prywatna rewolucja.
- Zobaczymy się później - obiecuje Finnick.
Johanna potakuje bez słowa, a potem prowadzi swoje owieczki na rzeź.
.
Zgodnie z przewidywaniami, cała czwórka umiera pod Rogiem Obfitości. Johanna przez długą chwilę wpatruje się w ekran, na którym widać rozłupane czaszki jej dziewczyny i chłopaka mentorowanego przez Finnicka; spomiędzy plątaniny zakrwawionych włosów widać gdzieniegdzie prześwitujący mózg. To była krótka, brzydka, litościwa śmierć - taka, o którą powinni modlić się wszyscy. Pozostała dwójka ich trybutów zginęła o wiele mniej spektakularnie: jedno od dźgnięcia nożem, drugie od strzały, nic nadzwyczajnego, nic, na czym oko kamery mogłoby się zatrzymać dłużej niż na ułamek sekundy.
Ich praca tutaj dobiegła już końca.
- Chodź, idziemy - mówi Finnick, łapiąc ją za ramię. To niemal jak deja vu, tyle, że tym razem żadne z nich nie krwawi. (To nic trudnego, wystarczy uderzyć, wystarczy przyłożyć odpowiednio dużo siły, by rozległ się chrzęst łamanej kości, to znajome uczucie, pamięć mięśniowa, poznajesz? - oczywiście, że tak, oni nie są w stanie zapomnieć, jak to się robi, tego się nie zapomina.)
Finnick musi myśleć o tym samym, bo kiedy przekraczają próg jego mieszkania, mówi:
- Tym razem przynajmniej jestem w jednym kawałku.
Johanna prycha cicho.
- Nie przesadzaj, nie jesteś ze szkła. Tak, jakbym taka mała, niepozorna ja mogła coś zrobić komuś takiemu jak ty, no błagam.
To kłamstwo, w więcej niż jednym sensie. Johanna potrafi ranić, to jedna z tych rzeczy, które zawsze przychodziły jej bez trudu, więc rani (bo nie zna niczego innego, to w gruncie rzeczy dość smutne), a Finnick przyjmuje każdy cios, który mu wymierza, nawet jeśli później zgina się w pół. Johanna trochę go za to podziwia.
Może tak samo jest z Annie, myśli, z biedną, szaloną Annie, która też rani, nawet, jeśli nie jest tego świadoma. (Nie znam cię, Finnick, Kim jesteś? Zostaw, puść!, Finnick? Dlaczego płaczesz?) Może to dlatego Finnick ma taką wprawę.
Ale to wrażenie deja vu szybko ją opuszcza - tym razem jest inaczej, tym razem znają swoje prawdziwe twarze i wiedzą, jak brzmią ich głosy w ciemnościach, podczas gdy dzielą ich od siebie setki mil. Tym razem Finnick kładzie jej głowę na kolanach bez obawy, że Johanna zafunduje mu wstrząs mózgu, skopując go bezceremonialnie z kanapy, po czym podaje jej ręcznie zwijanego papierosa w brązowej bibułce.
Prawda jest taka, że Johanna ma ochotę go odepchnąć, ma ochotę zepchnąć go na ziemię, a potem biec, biec byle dalej, bo jeśli on zrobi jeszcze jeden krok, to znajdzie się zbyt blisko, a na to Johanna nie może (nie chce) sobie pozwolić. Ale, po raz kolejny, nie robi nic, zupełnie wbrew jakiejkolwiek logice i własnemu instynktowi przetrwania, bo to przecież Finnick, Finnick, znajomy i oswojony pod jej dotykiem.
- Myślisz, że kiedyś nam się uda? - pyta Johanna.
- Hm? - Finnick odchyla głowę, by na nią spojrzeć i oblizuje kącik ust. Jego oczy wydają się być lekko nieobecne i Johanna nie jest pewna, czy wcześniej, kiedy zniknął nagle z Loży Zwycięzców na kilka godzin przed rozpoczęciem Igrzysk, żeby wrócić jakiś czas później, w nieco zmiętej koszuli, nie wziął czegoś jeszcze. Nie zdziwiłoby jej to.
- Przywieźć kogoś z powrotem do domu - wyjaśnia.
On już raz to zrobił, myśli, przywiózł ze sobą cień Annie Cresty, ale cień to i tak więcej, niż ona ma do zaoferowania.
Kiedy zapada cisza, Johanna słyszy tłumy bawiące się na ulicach, podczas gdy na rękach dzieci, które wysłali na arenę, żeby wymordowały się nawzajem, nie zaschła jeszcze nawet krew, i w tym momencie nienawidzi ich i pogardza nimi wszystkimi bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bardziej, niż sądziła, że to możliwe. Gniew wzbiera w niej jak wielka, czerwona fala, która zmywa wszystko na swojej drodze, pozostawiając za sobą spustoszenie i gruzy. Tak właśnie wygląda jej ciało - plac boju, który nigdy się nie kończy. Woli nie zastanawiać się, jak wygląda w środku ciało Finnicka. (Kości z których wyssano szpik, kruszące się pod ciężarem desperacji.)
Jej szminka zostawia na obrzeżu szklanki szkarłatne ślady (jak krew, myśli; wciąż pamięta, jak to jest mieć usta pełne krwi, czuć jej mdlący, metaliczny posmak na języku, mieć wrażenie, że jeśli jej nie przełkniesz, to się udusisz) i Johanna wyciera je palcem, a potem podsuwa opróżnioną szklankę Finnickowi, który ponownie ją napełnia.
- Za tych, którym los nie sprzyjał - mówi potem on, unosząc swój kieliszek w toaście. Szkło uderza o szkło.
- Nigdy się nie dowiedzą, że to oni wygrali naprawdę - odpowiada ona. Finnick uśmiecha się smutno.
Tym razem Johanna, nawet nieproszona, zostaje do rana.
.
Kiedy Finnick wchodzi następnego dnia do kuchni, Johanna siedzi przy stole w koszuli (jego, ukradzionej z szafy, podczas gdy on spał) i przeżuwa mechanicznie kawałek tostu, odrywając każdy kęs palcami. Czerwona sukienka, w której przyszła wczoraj, leży w salonie na oparciu kanapy.
- Czuj się jak w domu - rzuca ironicznie Finnick, ziewając lekko, po czym kieruje się prosto w stronę ekspresu.
- Nie ma kawy, sprawdziłam - informuje go Johanna ponuro, po czym wzdycha teatralnie. - Jesteś bezużyteczny, Odair. Ale tę koszulę to chyba sobie zatrzymam - dodaje po chwili namysłu. Finnick kradnie jej z talerza drugą połówkę tostu.
Patrz, jak ładnie bawimy się w dom, chce powiedzieć Johanna, prychając z pogardą. Patrz, jak stępiono nam kły.
(Ale nie, to nieprawda, to tylko rzadki moment zawieszenia, chwila na nabranie oddechu, zmiana dekoracji przed drugim aktem, później wszystko potoczy się dalej tak, jak powinno, będzie krew na języku i słony pot spływający po ich ciałach, i krzyk wydobywający się z ich zdartych gardeł. Oboje o tym wiedzą.)
.
Wraca akurat z jednego z tych oficjalnych przyjęć, na które dostaje zaproszenia niemające nic wspólnego z jakąkolwiek prośbą - jednego z tych, gdzie musi mizdrzyć się do ludzi, dla których czuje tylko pogardę tnącą aż do szpiku kości oraz ładnie wyglądać, żeby dobrze prezentować się w obiektywie kamery, bo przecież Kapitol dba o swoich Zwycięzców (a przynajmniej o tych, których wciąż może pokazać światu) - kiedy znajduje na poduszce w swoim pokoju hotelowym kopertę z grubego, kremowego papieru i pojedynczą białą różę.
Nie, nie, to tylko sen, myśli. To już się stało, to tylko sen, to musi być sen, z którego zaraz się obudzi, bo nie ma już nikogo, kogo mogliby użyć przeciwko niej, ofiary sześć i siedem, tylko tyle, nie będzie więcej - a później przecież Johanna sama wyrwała sobie serce i zjadła je, kawałek po kawałku, aż nie zostało nic, tylko jej usta pełne krwi i ziejąca dziura w jej wnętrzu, następna do kolekcji, tak, Johanna kolekcjonuje je wszystkie, kładzie ostrożnie pod szklanym kloszem jak w muzeum, a potem stawia kolejny krok, więc dlaczego, dlaczego to robią?
(Annie Cresta, napisane jest wewnątrz koperty, ale równie dobrze mogliby napisać: Finnick Odair, bo Johanna nie ma złudzeń i wie, że Annie to jedna z ostatnich rzeczy, które trzymają go przy życiu. Ona sama w ostatecznym rozrachunku nie jest wystarczająco ważna.)
I: kurwa, kurwa, powinna była wiedzieć, powinna była wiedzieć, że tak to się skończy, nie daj im podejść zbyt blisko, dlaczego nie posłuchała, dlaczego.
Przez chwilę stoi bez ruchu, a potem zdziera z siebie czerwoną jak jej nienawiść sukienkę, rozrywa zamek, szarpie za paski sandałów, które chwilę później uderzają o ścianę, niemal wyrywa z uszu kolczyki, zdziera naszyjnik, który toczy się po podłodze tysiącem migoczących odprysków, po czym wchodzi pod prysznic, wciąż w bieliźnie, i stoi pod strumieniem gorącej wody, czekając, aż ona miłosiernie zmyje z niej Johannę, tak, że nie zostanie już nic, puste naczynie o pustych oczach.
(Johanna nie jest jedną z tych, którzy dostępują miłosierdzia.)
Staje później przed lustrem, jednocześnie mając wrażenie, że obserwuje samą siebie, przyglądając się sobie z boku, i sięga po nożyczki.
(Nie dostaną jej, nie dostaną, tylko to jej zostało, ta jedna rzecz, której nie zdołali jej odebrać. Mogą jej chcieć, ale jej nie dostaną. Nie tak, nie w ten sposób, dopilnuje tego.)
Johanna zamyka oczy i tnie, tnie na oślep, a potem na podłogę opada pasmo długich, ciemnych włosów, i następne, i następne, aż w końcu jej głowa staje się dziwnie lekka, i kiedy Johanna spogląda w lustro, widzi brzydkie, nierówne cięcia i krótkie kosmyki włosów, które odstają we wszystkich kierunkach. Tego właśnie chciała - oszpecić się, choćby na chwilę, sprawić, że własne odbicie stanie się jej obce. Trochę chce jej się płakać.
- Johanna? Zostawiłaś…
Głos Finnicka zamiera w pół zdania (jak się tu dostał? kiedy? dlaczego?), a potem Johanna widzi jego odbicie w lustrze, widzi, jak zaskoczenie malujące się na jego twarzy zamienia się w niepokój. Nie odwraca się, by na niego spojrzeć, chociaż ich oczy spotykają się w lustrze, i nie odzywa się ani słowem, kiedy Finnick podchodzi do niej, wyjmuje jej nożyczki z rąk, a później zaczyna niepewnie wyrównywać najbardziej poszarpane pasma, tak, jakby chciał ją naprawić chociaż w ten sposób (głupi, kochany Finnick, powinien wiedzieć, że na to już za późno).
- Co się stało? - pyta, chociaż Johanna wie, że tak naprawdę nie oczekuje odpowiedzi, nie wtedy, kiedy ona uderza zaciśniętą pięścią w środek lustra, które pęka promieniście pod jej ciosem, raniąc jej knykcie, sprawiając, że ich odbicia stają się zniekształconymi karykaturami i, och, o ileż to jest bliższe prawdy, o ileż bardziej realne wydaje się to, co Johanna widzi teraz w spękanej tafli, jakby oglądała samą siebie od środka.
Całuje go wtedy, tylko raz, łapczywie, czując krew na języku - nie wie, czy należy do niego, czy do niej, ale czy to ważne, skoro i tak krwawią oboje?
- Kurwa - syczy przez zaciśnięte zęby. Wciąż niemal dotykają się wargami. - Szlag.
Finnick odsuwa się nieznacznie i całuje ją w czoło, a Johanna ma ochotę go za to uderzyć, dokończyć dzieła, sprawić, że oboje wreszcie upadną na tym pobojowisku i jeśli będą mieli dużo szczęścia, to może już się nie podniosą.
.
- To blef - mówi potem Finnick, nie zważając na podsłuch, który z całą pewnością założony jest w pokoju, ale jego palce trochę zbyt mocno ściskają trzymaną w dłoniach szklankę wypełnioną do połowy lodowatą wodą, która skrapla się na ściankach. Z jednej strony to takie tanie, takie banalne, te pobielałe knykcie, ale jest w tym jednocześnie coś prawdziwego, coś, co sprawia, że Johanna niemal chce przykryć jego dłonie jej własnymi, byle tylko nie widzieć tego kurczowego chwytu, bo on sprawia, że wszystko nagle staje się rzeczywiste. - Ja to wiem, ty to wiesz i, co najważniejsze, Snow również to wie. Musi być bardzo zdesperowany, jeśli sięga po takie tanie zagrywki. Może Cashmere i Gloss zaczynają tracić na popularności.
Jego pełen pogardy uśmiech nie sięga oczu.
Johanna nie pyta, dlaczego jej to robią, bo zna powód aż za dobrze. (Dlatego, że mogą. To niemal zabawne, jak podobni są w niektórych rzeczach - ona i ci, którymi tak pogardza.)
- Nie odważy się - ciągnie Finnick, trochę tak, jakby chciał przekonać też samego siebie. - Wie, że ma za dużo do stracenia. Że ma do stracenia mnie. To blef, Johanna - powtarza. - Nie rób tego. To blef.
Głęboki oddech. Jeden, drugi.
- Wiem - odpowiada, po czym siada na nim okrakiem i pochyla się nad nim, dziwiąc się przez chwilę, że włosy nie opadają jej na twarz, ukrywając ich przed światem.
Ich usta dzielą milimetry i Johanna czuje jego ciepły oddech na twarzy, na szyi; Finnick wpatruje się w nią przez długą chwilę, a później całuje ją, trochę desperacko, zachłannie, trochę niezgrabnie - stukają się zębami, Johanna śmieje się krótko, ochryple, a potem przygryza jego dolną wargę, wpycha mu język do ust, wdycha jego zapach (Finnick nawet tutaj wciąż pachnie jak słońce i sól) i bierze, bierze, bierze, niedobra, samolubna Johanna, bierze nawet to, co nie należy do niej.
- Poczekaj, Johanna, poczekaj… - mówi Finnick szeptem, ale ona nie słucha, i:
- Zamknij się, zamknij się, zamknij się - powtarza, a potem całuje go jeszcze raz i jeszcze, jakby czekała na to przez sto lat, właśnie na tę chwilę, kiedy zatapia zęby w jego szyi, zostawiając ślad, dowód na to, że Johanna Mason wciąż oddycha, że ten krater w kształcie serca wciąż pobudza jej gniewną krew do krążenia, i tak, to jest to, właśnie to, to uczucie, którego nie potrafiła nazwać, które było źródłem tego dziwnego, fantomowego bólu rozchodzącego się promieniście po ruinach jej ciała.
Finnick zdejmuje jej stanik i zostawia na szyi wilgotny ślad ust, całuje zagłębienie pomiędzy piersiami. Johanna chwyta go za włosy, wbija paznokcie w skalp, rozkoszując się cichym sykiem, który ucieka spomiędzy jego zaciśniętych zębów, drugą ręką rozpina spodnie, koszulę, kiedy Finnick nagle chwyta ją za nadgarstki (Johanna szarpie się, mocniej obejmuje go udami, nie daje za wygraną, nigdy, nigdy, atakuje całym ciałem), a potem popycha w kierunku kanapy.
Johanna chce poczuć go w sobie, chce, żeby wypełnił sobą choćby część jej pustki, czekała na to tak długo, tak bardzo, bardzo długo, że zapomniała w końcu, na co czeka (czy w ogóle kiedyś pamiętała?), ale Finnick rozchyla jej nogi, całuje wewnętrzną stronę uda i trzyma ją mocno - jego palce zostawią na jej skórze fioletowe siniaki, które nie zbledną jeszcze przez długi czas, i to jest dobre, myśli Johanna, właściwe - a potem, och, tak, właśnie tak, Johanna zarzuca mu nogi na ramiona, wbija pięty w łopatki, nie powinien być w tym taki dobry, nie powinna tego chcieć tak bardzo.
(Jeżeli tak ma to wyglądać, to zrobią to na jej własnych warunkach.)
- Przestań z tym walczyć - mówi w końcu Finnick, kiedy jego dłoń wędruje pomiędzy jej nogi, ale Johanna nie chce, nie może przestać, bo gdyby przestała walczyć, nie zostałoby jej już nic.
Odpycha go nagle, a potem zsuwa się na ziemię i znów obejmuje jego biodra udami, ale tym razem oboje są nadzy i kiedy on wreszcie w nią wchodzi, Johanna przez chwilę zawisa ponad nim z lekko otwartymi ustami. Poruszają się powoli, ciało przy ciele, dłonie Finnicka na jej plecach, jej ręce zarzucone mu na szyję i to nie tak miało być, zupełnie nie tak, miało być szybko i ostro, mieli nie patrzeć sobie w oczy.
(Mali kłamcy i ich wielkie kłamstwa.)
.
To taka brzydka klisza, wstyd, naprawdę, ale klisze są kliszami między innymi dlatego, że są prawdziwe, więc to tak właściwie nie jej wina, prawda?
(Powie później: nie ma już nikogo, kogo bym kochała, i to będzie jednocześnie prawda i kłamstwo, największe, jakie kiedykolwiek wypowiedziała.)
.
Nie pamięta, kto wygrywa Igrzyska w tym roku. W ogólnym rozrachunku to niemal nieistotne.
Kiedy wraca do domu, nie mówi przepraszam. Tak naprawdę nie mówi nic, do nikogo, przez bardzo, bardzo długi czas. (Zastanawia się czasem, czy nie staje się przypadkiem taka jak Annie, powoli, ale równie nieuchronnie, i jakże odpowiednie zakończenie by to było, ilu ludziom by udowodniła, że mieli rację, Johanna Mason jest wariatką, proszę bardzo, mamy na to niezbity dowód.)
Nie tęskni za Finnickiem.
(Kłamstwo.)
To przecież nie tak, że go kocha. Johanna nie potrafi kochać.
(Kłamstwo.)
Może tylko chce mieć przy sobie kogoś, kto zna jej prawdziwą twarz.
(To akurat prawda.)
.
Lato jest burzowe tego roku i powietrze pachnie ozonem oraz mokrą ziemią, liśćmi butwiejącymi powoli jak ciała rozkładające się w płytkich grobach. Johanna lubi deszcz, który spada na nią bezlitośnie z nieba i zmywa gniew, która sięga aż do kości; sprawia, że ubrania lepią się do ciała, a na skórze pojawia się gęsia skórka. Kiedyś, gdy miała jeszcze więcej złudzeń i dłuższe włosy, Johanna uwielbiała to uczucie, kiedy długie kosmyki przylepiały jej się do twarzy i szyi, ciężkie od wody. Czuła się wtedy, jakby wychodziła z jeziora. Gdyby wierzyła w odrodzenie, może właśnie tak by to określiła.
Jesienią do Dystryktu Siódmego przyjeżdża triumfatorka ostatnich Igrzysk. Johanna nadal nie jest w stanie przypomnieć sobie jej imienia.
- Johanna Mason, to dla mnie zaszczyt - mówi wciąż bezimienna Zwyciężczyni, wyciągając do niej rękę na powitanie. Ach, tak, jedna z Zawodowców. Johanna zastanawia się, czy to ona zabiła któregoś z jej trybutów pod Rogiem Obfitości.
- W takim razie niewiele musiałaś o mnie słyszeć - odpowiada, wydymając lekko usta. Zabiłaby teraz za jednego z papierosów Finnicka.
Dziewczyna śmieje się, śmieje się, jakby Johanna opowiedziała znakomity dowcip. Na litość, czego ich uczą w tej Dwójce?
- Widziałam twoje Igrzyska - mówi, tak, jakby to było coś niezwykłego. Wszyscy widzieli, jak Johanna Mason przerobiła piątkę dzieci na krwawą miazgę. - Byłaś niesamowita.
Johanna uśmiecha się, obnażając przy tym lekko zęby. Nadal potrafię gryźć, mówi, nie wypowiadając ani jednego słowa.
- Nie mogę się doczekać, żeby poznać Finnicka Odaira - kontynuuje niczym niezrażona dziewczyna, i tym razem to Johanna ma ochotę wybuchnąć brzydkim, ochrypłym śmiechem.
Och, jakie to idealne, jakże on będzie nią pogardzał, niemal tak mocno jak samym sobą.
- Jesteście blisko, prawda? Widziałam was razem w telewizji. Naprawdę jest taki, jak mówią? - pyta.
Johanna wzrusza ramionami.
- Zależy, kogo zapytasz.
Dziewczyna unosi jedną brew.
- Pytam ciebie - mówi.
Johanna podnosi kieliszek do ust i patrzy na nią. Jest wysoka, wyższa od Johanny i atletycznie zbudowana. Ma ładną twarz o regularnych rysach i niebieskie oczy, piegi na nosie i policzkach. Rude włosy opadają jej na czoło. Johanna daje jej dwa miesiące.
- Uwierz mi, złotko, nie chcesz usłyszeć odpowiedzi.
Blight mówi jej potem, że ma na imię Octavia. Oczywiście, że ma na imię Octavia, to imię kapitolińskich dzieci, które nigdy nie wrzucały karteczek, na których byłoby ono wypisane drżącą, niepewną ręką, do puli zgłaszających się po astragale; oczywiście, że właśnie takie imię nosiłby ktoś, kto od dziecka był trenowany, by dostać się koniec końców do Kapitolu, tam, gdzie znajduje się miejsce takich jak ona. Szkoda, że żadne z nich nie wie, co czeka na nich po drugiej stronie. To niemal ironicznie zabawne.
.
- Żałuj, że cię tu nie było - mówi potem do Finnicka, przytrzymując słuchawkę ramieniem. - No, w zasadzie to ja żałuję, że cię tu nie było. Z nikim nie obgaduje się ludzi tak dobrze, jak z tobą.
- Poczekaj, muszę to gdzieś zapisać. Johanna Mason mnie skomplementowała. - W jego głosie słychać śmiech.
- Pieprz się - odpowiada Johanna, z całej siły starając się nie uśmiechnąć. - Wiesz, ona chyba myśli, że ją przelecisz.
- Nie byłaby pierwsza. - Johanna słyszy, jak Finnick wciąga głośno powietrze. Krótka pauza. - Szybko się uczą.
Za oknem zbiera się na burzę, być może ostatnią w tym roku, i Johanna podchodzi do okna, by otworzyć je na całą szerokość, a potem stoi tam, oparta o parapet, patrząc na kłębiące się na horyzoncie chmury i pozwalając, by Finnick po prostu do niej mówił. Jej dom jest cichy i ciemny, i kiedy Johanna zamyka oczy, jej świat składa się z głosu Finnicka i grzmotów za oknem, a potem szumu deszczu uderzającego o ziemię. Czuje się wtedy niemalże cała.
.
Johanna nie sądzi, żeby dożyła starości. Zniszczenie to jej sztuka - jest w tym mistrzynią, wie, jak przyjmować i zadawać ból, ale wie też, że ludzie tacy jak ona wypalają się szybciej, gwałtownie i brutalnie, dokładnie tak, jak wiedli całe swoje życie.
Wie, że nigdy nie wyjdzie za mąż. Wie, że nigdy nie będzie mieć dzieci (nigdy).
Kiedy Gustav mówi nieśmiało, że chciałby, żeby została jego żoną (że może kiedyś nauczy się go kochać i, na litość, jakie to żałosne, powinien sam siebie posłuchać), Johanna śmieje się najgłośniej, ale tak naprawdę niemal go żałuje (niemal; powinien być mądrzejszy, powinien był wiedzieć, że od wielkiego, złego wilka należy się trzymać z daleka, to również jego wina). Widzi później przez okno, jak chłopak na moment opiera się o ogrodzenie ze zwieszoną głową i jeśli po jego twarzy płyną łzy, to maskuje je zacinający deszcz. Johanna nigdy nie dowiaduje się, jak było naprawdę. Niespecjalnie ją to obchodzi.
(Zniszczenie to jej sztuka, a oto jej dzieło.)
Finnick jest taki sam jak ona, myśli później, nawet jeśli bezwiednie usiłuje się oszukiwać, nawet jeśli jakaś niewielka, choćby najmniejsza jego część sądzi, że będzie żyć długo i szczęśliwie z Annie - i, naprawdę, Finnick, nie bądź naiwny, tacy jak my nie żyją długo i szczęśliwie.
Szczęśliwe zakończenia są dla tych, w żyłach których nie płynie nienawiść, przemoc i gniew.
.
- Och, Johanna - mówi tylko Finnick, kiedy ona przyznaje, co się stało z Gustavem, i w jej uszach brzmi to jak: och, Johanna, dlaczego to zrobiłaś; och, Johanna, dlaczego złamałaś mu serce; och, Johanna, pomyśl, co mogłaś mieć, dlaczego nie chciałaś stać się lepsza, taka jak Annie; och, Johanna, ty niedobra, samolubna dziewczyno.
Johanna rzuca słuchawką.
Podnosi ją pół godziny później. (To pierwszy i jedyny raz, kiedy to ona wybiera jego numer.)
Nie mówi przepraszam, ale wie, że on wyczyta to pomiędzy słowami, w rwanych pauzach na nabranie oddechu, bo tak to właśnie pomiędzy nimi wygląda; oboje wiedzą, jak ranić i przyjmować ciosy, a potem całować z ustami pełnymi krwi. To nie byłaby najgorsza rzecz, jaką sobie nawzajem zrobili. (Nie, to byłoby to pierwsze wyciągnięcie ręki. Johanna Mason. Finnick Odair. Myślałam, że będziesz wyższy.)
.
Dożynki w tym roku są parne i duszne, a deszcz wisi w powietrzu. Johanna stoi z boku podwyższenia w niewygodnych szpilkach i jeszcze bardziej niewygodnej, wąskiej sukience, która trochę zbyt mocno opina jej ciało. Jej usta są krwistoczerwone, jej oczy pociągnięte ciemną kredką. Wygląda drapieżnie, niemal wyzywająco, jest głośna - wręcz ogłuszająca - i żywa; jest wszystkim tym, czego nie chce Kapitol. Wie, że właśnie patrzy na nią całe Panem. Niech patrzą. To oni ją stworzyli.
Obok niej stoi Rendwick, który w tym roku również ma być mentorem, i Johanna niemal współczuje temu dzieciakowi, który trafi pod jego opiekę. Rendwick jest jednym z tych Zwycięzców, którzy wygrali dlatego, że wszyscy inni umarli szybciej (jego Igrzyska trwały tylko dwadzieścia trzy godziny, zmieszańce porozrywały większość trybutów w całkowitych ciemnościach, wszystko kręcono w podczerwieni, Rendwick schował się najlepiej ze wszystkich, rekordowo niska oglądalność, na samym szczycie poleciały głowy). Nikt nie pamięta, jak właściwie został triumfatorem. Może tak jest lepiej.
W tym roku dostaje im się para szesnastolatków. Rendwick mówi, że może tym razem przetrwają jatkę pod Rogiem Obfitości. Johanna wybucha tylko śmiechem, w którym nie słychać rozbawienia i mówi mu, że jest idiotą.
Po tej rozmowie nie zamieniają już ani słowa przez całą drogę do Kapitolu.
Pociąg, jak zwykle, wywołuje w niej klaustrofobię i Johanna krąży pomiędzy przedziałami, próbując zaczerpnąć oddechu, ale nawet płuca ją zdradzają. Nie pomaga nawet otworzenie wszystkich okien.
W nocy, po tym, jak ich trybuci wreszcie idą spać (albo przynajmniej udają), Johanna robi sobie drinka i ogląda w swoim przedziale materiał filmowy z Dożynek w innych dystryktach. Finnick znowu dostał dziecko - chłopak nie może mieć więcej niż dwanaście lat. (Czasem zastanawia się, czy nie robią tego celowo.)
W Dwunastce mają ochotniczkę.
Johanna kręci głową z niedowierzaniem i parska pogardliwie. Idiotka. Chłopakowi, którego wylosowano razem z nią, Johanna daje nie więcej niż dzień.
.
- Myślisz, że mam szanse? - Błagalny wzrok, który mówi: skłam, proszę, skłam, powiedz, że tak. - Potrafię się posługiwać siekierą, jestem w tym dobra, więc może… Ty tak wygrałaś, prawda? Znalazłaś siekierę i… Więc może ja też mam szanse? Johanna?
Bryony jest najgorszym rodzajem trybuta - takim, który wierzy, że jest w stanie przeżyć. Takim, w którym wciąż tli się naiwna nadzieja, że Kapitol będzie grać fair. Johanna woli tych, którzy płaczą i histeryzują albo wpatrują się tępym wzrokiem przed siebie, a potem idą na rzeź, wiedząc, że ich akty zgonu zostały już podpisane. Ci są znieczuleni, zrezygnowani i pokonani już na starcie. Być może umierają łatwiej, szybciej, być może ich mięśnie nie są tak napięte, kiedy odchodzą bez walki, wiedząc, że i tak nie mieli nigdy żadnych szans. (Johanna nie może być tego pewna - ona sama była jedną z tych, którzy walczyli do końca, którzy przez chwilę po nie rozumieli, że ta czerwień przesłaniająca im świat to krew ich ofiar spływająca im po twarzach - ale tak właśnie sobie to wyobraża.)
- Uciekaj - mówi Johanna, chociaż ma ochotę powiedzieć jej po prostu: nie, nie masz szans, nie masz żadnych szans, bo tak właśnie wygląda prawda. Widziała przecież tego wielkiego brutala z Dwójki i dziewczynę o uśmiechu ostrym jak noże. Wie, że będą piękni i zabójczy. - Broń zdobędziesz później. Nie wdawaj się w jatkę pod Rogiem, tylko uciekaj byle dalej. Potem, kiedy nadal będziesz żywa, zacznij obmyślać następny krok. Nie bądź głupia. Ci głupi umierają pierwsi. Myśl.
Wie, że dziewczyna i tak jej nie posłucha.
.
Przychodzi do niego wieczorem, niedługo po tym, jak Bryony ginie pod Rogiem Obfitości. Tym razem Finnicka nie ma w Loży Zwycięzców, żeby powiedzieć: chodź, Johanna, idziemy, nie ma go też w domu i Johanna siedzi pod jego mieszkaniem przez pół godziny, opierając się plecami o drzwi i skubiąc skórki przy paznokciach.
Kiedy on w końcu wraca, pachnie seksem i wodą kolońską, której nie używa, i ciałem innego mężczyzny. Bez słowa wpuszcza Johannę do środka, a potem przyciska ją do drzwi i całuje tak, jak nikt nigdy jej nie całował, z desperacją, wygłodniały, jak gdyby chciał ją pochłonąć, wchłonąć jej zapach, jej esencję, aż nie zostanie z niej nic nic nic. Jak gdyby na całym świecie istniała tylko ona. Jak gdyby to było ważne. Nigdy nie nienawidziła go bardziej niż w tej chwili.
Przygryza jego wargę, aż czuje, jak skóra pęka pod jej zębami i smakuje jego krew na czubku języka. Jest zadziwiająco słodka.
Nie jest w stanie znaleźć słowa na określenie tego, co robią. Nie pieprzą się, nie, to nie jest ten ostry, niemalże bezosobowy seks, który sobie wyobrażała za każdym razem, kiedy myślała o Finnicku, z ręką między nogami. Nie kochają się, na to jest między nimi zbyt wiele gniewu i desperacji. To ten dziwny stan gdzieś pomiędzy, zawieszenie w próżni. Johanna, która nie wie już, kiedy on znalazł drogę pod jej skórę, w miejsce, z którego nie jest w stanie go wyrwać, nawet gdyby chciała. I Finnick - Finnick, który w domu, w tym prawdziwym życiu, nie w tym okaleczonym, niekompletnym, które dzieli tutaj z Johanną, pieprzy swoją małą Annie, zapewne na kolanach, nabożnie, jakby modlił się do jej rozłożonych nóg.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie modliłby się do Johanny.
.
- Pomyśl, to moglibyśmy być my. W innym życiu.
Johanna patrzy na tragicznych kochanków z Dystryktu Dwunastego (i proszę, kto by pomyślał, zakochany chłoptaś jednak nie zginął pierwszego dnia; nie szkodzi, wszystko jeszcze przed nim) i prycha pogardliwe.
- Nie, nie moglibyśmy - mówi. - Kurwa, Finnick, popatrz na nas, kto by to kupił.
Nie, to nie mogliby być oni, tam nie byłoby rzewnych zapewnień o miłości, ckliwych historyjek o wieloletniej tęsknocie i ukradkowych spojrzeniach z daleka. Oni zderzyliby się z siłą huraganu i zostawiliby po sobie krew spływającą z kącików ust, ruiny i zgliszcza. Widzowie kochaliby ich w tamtym momencie, młodych i pięknych, i gniewnych, a potem i tak pozwoliliby im umrzeć.
Finnick patrzy na nią z drugiego końca kanapy.
- Czasami zupełnie nie wiem, co z tobą zrobić - przyznaje.
Pauza.
- Nie martw się, ja też.
Nie mówi mu, że i tak zna ją lepiej niż ktokolwiek inny.
.
To właśnie jest ich życie, najlepsze, na jakie ich stać. Johanna co wieczór przychodzi do mieszkania Finnicka; kiedy akurat go nie ma, otwiera drzwi kluczem, który dostała tamtej nocy, pierwszego dnia Igrzysk (Weź go, przynajmniej nie będziesz musiała czekać pod drzwiami) i siedzi na kanapie w zupełnych ciemnościach. Czasami włącza telewizor - wielką plazmę wbudowaną w ścianę, na której dzień i noc można obserwować, jak dzieci Panem stają się mordercami z wyboru lub z przypadku (to nieistotne w ostatecznym rozrachunku, tak długo, jak przelewają krew ku uciesze tłumu). Finnick przychodzi później, zazwyczaj w rozpiętej koszuli, zazwyczaj lekko wstawiony, czasami na niewielkim haju, zawsze wyglądając, jakby postarzał się o dziesięć lat w ciągu jednego dnia. On idzie później pod prysznic i stoi pod strumieniem wody przez długi, długi czas, jakby miał nadzieję, że zmyje z niego nienawiść do samego siebie i echa dotyku, którego nigdy nie pragnął. Ona zostaje w salonie i czeka na niego z dwoma ręcznie skręcanymi papierosami w brązowych bibułkach, zapalniczką i szklanką wódki z lodem. On wraca, z wciąż mokrymi włosami, owinięty tylko ręcznikiem, wychyla alkohol jednym haustem, wypala papierosa, z którego unosi się niebieskawy dym, a potem całuje ją w szyję, w miejscu, w którym spotyka się ona z ramieniem, liczy palcami jej kręgi. Ona odchyla głowę do tyłu i wplata palce w jego wilgotne włosy, szarpiąc lekko.
Nigdy o tym nie rozmawiają, to ich niepisana zasada od samego początku. Johanna nie pyta, Finnick nie mówi; taka dobrana z nich para, nieprawdaż? Tak dobrze się rozumieją. Dwie strony tej samej monety. (Gdyby tylko tak było.)
To właśnie jest ich życie, w którym wypełniają sobą nawzajem te puste miejsca, zagłuszają tęsknotę, tłumią desperację, uśmierzają gniew.
Tak wygląda ich portret, tych nieszczęśliwych kochanków z dwóch różnych dystryktów (widzicie, oni naprawdę nie mieli szans): są piękni i zabójczy, i tak bardzo tragiczni. Jest w nich wściekłość i wrzask, pączkujący tuż pod powierzchnią skóry, podchodzący do gardła niczym żółć, i czasami Johanna zakrywa usta Finnicka dłonią, dociskając tak mocno, że aż bieleją jej palce, przyciskając swoje usta do grzbietu własnej dłoni, bo boi się, że ich krzyk przeleje się przez nich jak wzburzona woda i porwie ich ze sobą, wielki, mityczny potop, ostateczna zagłada. (Może tak byłoby nawet lepiej.)
On mówi do niej Johanna, zawsze Johanna, nigdy Jo, i jest w tym imieniu coś prawdziwego, tak samo, jak jest coś prawdziwego w sposobie, w jaki Finnick je wymawia, niemal bezgłośnie, kiedy ona chwyta go za kark i przyciąga do siebie.
Ich oczy są zawsze otwarte.
część iii