[fanfik] W porcie

Dec 20, 2011 00:04

Tytuł: W porcie
Pairing: Ohmiya
One shot
Rating: PG-13
Gatunek: komedia, dramat, romans
Uwagi: Fik na potrzeby mikołajkowego eventu johnnys.dl.pl & lizards-subs.pl
Streszczenie: Nino i Ohno pracują w porcie. Jak można się domyśleć ich znajomość szybko przeradza się w coś więcej.



Lubił łowić. Cholernie lubił łowić. Prawdopodobnie najbardziej, kiedy kompletnie nie zwracałem na niego uwagi. Trudno. Rany Boskie, nie każdemu podoba się jak podłoga chwieje się w rytm kołysania łodzi jeszcze przez godzinę po wyjściu na ląd. Jedno muszę mu przyznać, łowienie wymaga skupienia. Niestety, nigdy nie było mi dane dowiedzieć się, co właściwie kompletnie pochłaniało jego myśli, kiedy wpatrywał się w leniwe fale oceanu. Właściwie, dochodzę do wniosku, że wolałem nie wiedzieć.

Były czasy, kiedy częściej odwiedzał przystań.Pewnego lata ludzie powiedzieli, że dostał jakąś pracę i przeprowadził się do Tokio. Chyba coś związanego z telewizją. Cieszyliśmy się. Był zdolny, nie przeczę. Podobno w telewizji potrzebują ludzi o różnych talentach.

Pamiętam, jak jednego wieczoru sprzątałem doki, a on siedział sobie na schodkach w tej swojej śmiesznej pozie na myśliciela, przygryzając w zębach różowy długopis. W rękach kurczowo trzymał zeszyt. Wpatrywał się w niebo. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi otulając chmury złocistymi promieniami, malując horyzont na różowo i pomarańczowo. W porcie echem roznosiły się tylko krzyki mew i szelest mojej miotły uderzającej rytmicznie o deski podestu.

- Ej, ty! - Odwróciłem się odruchowo. Chłopak wstał i machał DO MNIE swoim wielkim zeszytem, z którego posypało się kilka kartek.

- Nino!

- Co?!

- Mam na imię Nino!

- Aha! - krzyknął. Wydawało mi się, jakby na chwilę zapomniał, gdzie się znajduję i co właściwie robi. Po chwili takiego zamyślenia ocknął się, wytrzeszczając na mnie oczy, zamachał jeszcze raz i w końcu (!) zorientował się, że ilość papieru w zeszycie nie jest już taka jak przedtem. Podbiegłem do schodów i pomogłem mu pozbierać te kartki, których wieczorny wiatr nie zdążył jeszcze ponieść gdzieś daleko.

Kiedy pozbieraliśmy jego zeszyt do kupy, kazał mi usiąść obok siebie na schodach. Odłożyłem miotłę i kątem oka zbadałem właściwą zawartość notesu. Chłopak strzepnął resztki ziemi i kurzu z kilku kartek, a potem otworzył zeszyt na samym środku. Z gęstwiny kresek, kreseczek i śladów brudnych palców napotykających tusz długopisu wyłonił się całkiem niczego sobie rysunek królika w kapeluszu. Królik ten miał nienaturalnie wielką głowę, ubrany był w sukienkę i, chociaż nie polecałbym tego żadnemu zwierzątku w stanie, który sugerował rozbiegany wzrok, prowadził motocykl!

Moja lewa brew praktycznie automatycznie wygięła się w sposób sugerujący, co myślę o tym świadectwie artystycznego niewyżycia twórcy. Spojrzałem jeszcze raz na rysunek, żeby uzgodnić to, co mój mózg zarejestrował, jako królika motocyklistę z aktualnym stanem rzeczy. Rzuciłem okiem na twórcę, bynajmniej wyglądającego na zadowolonego ze swojego dzieła, potem jeszcze raz na rysunek i jeszcze raz na twórcę.

- Jest ładny. - przyznałem, pomimo tego, że każda cząsteczka w moim ciele krzyczała „Co się do licha dzieje?!” - Najzabawniejszy królik, jakiego widziałem.

Szczery uśmiech na twarzy chłopaka w jednej chwili zamienił się w grymas przypominający zdezorientowanie mojego umysłu.

- To jest kot.

- No tak, rzeczywiście! - Dobra, co robić? Chyba można się już tylko roześmiać, być może mój wymuszony dobry humor udzieli się i morderczej minie chłopaka. Głupi ja! No przecież! Komu przyszłoby do głowy, że zwierzątko z krótkim ogonkiem i nienaturalnie długimi uszami to nasz, kurczę, swojski dachowiec.

Po latach dowiedziałem się, że to się nazywa „surrealizm”.

Chłopak z portowego dziwaka wydawał mi się coraz ciekawszy, chociaż nie mniej, jakby to ująć? Intrygujący. Był człowiekiem kontrastów, lubił samotność na morzu, ale i towarzystwo w porcie. Kochał lenistwo, ale pracował do późna. Zdawał się żyć chwilą, ale były dni, kiedy tak jak tamtego wieczoru, przysiadał na schodach i wpatrywał się w dal, tak jakby usilnie chciał dostrzec na samym środku oceanu jaśniejący bladym blaskiem drogowskaz, który wskaże mu, dokąd ma się udać.

Od pewnego czasu, kiedy pojawiał się w pobliżu czułem coś dziwnego. Czułem na sobie jego wzrok, kiedy pomagał w porcie. Lubiłem, kiedy był blisko. No, co? Po prostu podobało mi się jego towarzystwo! To wszystko! Przysięgam, to wszystko! Przecież nie ma nic złego w tym, że ktoś sobie z tobą pożartuje, że będzie rozmawiał przez długie godziny spacerując nocą wzdłuż wybrzeża, że przyniesie ci butelkę wody, kiedy przyjdzie ci sprzątać statki w wyjątkowo upalne popołudnie. Żeby się tylko uśmiechnął.

Tak, gdyby tylko móc zobaczyć jego uśmiech jeszcze raz. Chociaż, może nie tak jak na fotografii, na której siedzimy wszyscy nad wielkim garnkiem udonu. To było ostatnie spotkanie starej gwardii z portu. Byliśmy wszyscy razem, ja, on, Aiba i Jun, chociaż na zdjęciu pół twarzy zakrył mu palec Aiby. Potem chłopaki szybko wyjechali na studia albo do pracy do wielkiego miasta. W porcie zostaliśmy tylko ja i on. No … i ten polaroid, pożółkły od kąpieli w zupie, jaką wkrótce po wydostaniu się na światło dzienne zafundował mu pies Aiby, Sakurai.

Nie pamiętam wiele z tamtego wieczoru. Za dużo wypiliśmy. Długa droga do domu, o tak wyjątkowo długa i zbyt kręta. I jeszcze ten udon. Ryba, która została dla niego poświęcona z pewnością chciała teraz wrócić do domu, kierując moim chwiejnym krokiem wprost do rynsztoka. Pamiętam za to jego dłoń na moich plecach. I wzór szkockiej kraty na jego koszuli. Przyjemne ciepło. I ten wyraz twarzy, kiedy podawał mi chusteczki. Wydawał się pewny siebie, tak jakby wiedział, co jeszcze wydarzy się tamtego wieczoru.

Bo on wiedział, że to nic złego. Po prostu chcieć zobaczyć czyiś uśmiech. Nic złego! Nie ma absolutnie nic dziwnego w tym, że chcesz kogoś przytulić i poczuć jego bliskość. Przecież pocałunki… no, są całkiem przyjemne. Nic złego w tym, że chcesz przesiąknąć czyimś zapachem jak tanimi perfumami, że twoje małe serce urasta do ogromnych rozmiarów, kiedy cię dotyka.. Nie ma nic w melodii harmonijki akompaniującej ostatnim godzinom księżyca na niebie, kiedy oboje zmęczeni trawicie ostatnie krople alkoholu oglądając z okna jego mieszkania, jak port powoli budzi się do życia.

Niedługo po tym, jak usłyszałem, że On dostał się do showbusinessu zobaczyłem go w tej całej telewizji. Miał na sobie śmieszny, połyskujący strój i tańczył na wielkiej scenie, wyśpiewując nieciekawy song o miłości i przyjaźni. Ten z serii, „Odeszłaś, ale życie toczy się dalej, chociaż oczywiście toczyłoby się lepiej, gdybyś nie poszła sobie w diabły”. No, co ty nie powiesz?

Za każdym razem, kiedy go widziałem, miałem wstręt do całego świata. Och, a miałem od groma sposobności, żeby go widywać! Wprawdzie, nie były to bezpośrednie spotkania, ale jakimś cudem, w tym cholernym kraju, jak już stajesz się wielką gwiazdą to ludzie nie mogą się bez ciebie obejść, od wybierania środków czyszczących po zawartość lodówki. I co, szczerzysz się tak na mnie z puszki tuńczyka i myślisz, że mi się to podoba? Poza tym, ja wiem, że twoje zęby nie są aż tak białe i nigdy nie były. I pachniesz inaczej.

Ludzie mawiają, że życie jest skonstruowane tak, żeby koniec końców można się było z nim pogodzić bez głębszych wyrzutów sumienia. No, więc rodzisz się i godzisz się na imię i nazwisko, potem na szkołę, bo to rodzice wybierają ją za ciebie, a potem na pracę, bo lepsza ta niż żadna. Godzisz się formalnie na ślub, nieformalnie na przeprowadzkę, nawet, jeśli zmieniasz miejsce zamieszkania tylko o kilka przecznic dalej na zachód. Są też rzeczy, z którymi i tak musisz się pogodzić, bo nie masz na nie wpływu, na przykład przypływy i odpływy, wschody i zachody słońca, rozstania i spotkania.

Jestem tylko człowiekiem, trudno, więc jak nie chcę to nie wejdę na tę jego cholerną chyboczącą się łódkę, którą nazywa „łodzią do połowów”. Jestem już na to za stary. I pogodziłem się ze zbyt wieloma rzeczami. Z tym, że zniknął i się pojawił, cholera jasna, w najlepszym momencie, naprawdę. Zawsze burzył mój spokój jak niespodziewany sztorm, kiedy akurat tego właśnie poranka wpadliśmy na, doprawdy genialny, pomysł wypłynięcia na szerokie wody zupełnie samemu .

Szczerzył się w porcie do fleszy aparatu, prezentując wdzięcznie plastikową kałamarnicę (nie wierzę, że ktokolwiek uwierzyłby, że jest prawdziwa!). O przepraszam, „pozował”! Ha! Tak podobno mówią na oszukiwanie ludzi za pieniądze, jeśli ma się w miarę ładne oczy. Takie, które niby patrzą w fotografa, ale jednak czujesz ich spojrzenie na sobie. A ty stoisz jak wryty, ściskając za rękę swoją narzeczoną, i gapisz się jak ten słup we wspomnienie młodości (które jednak niesamowicie wybieliło zęby).

Jak nie chcę to nie wsiądę, trudno. Może mnie zbywać , swoim spojrzeniem, zapewnieniami jak tęsknił. Ba, nawet siły może próbować. Na litość boską, ja TEŻ pracowałem w porcie! I co mnie obchodzi, że już spakowałeś mi walizki, że silnik już chodzi, że gdzieś tam w szufladzie na pewno znajdzie się Aviomarin? Próbuj w najlepsze, ja się stąd nigdzie nie…

Och.

No dobra, pocałunki bywają w sumie przyjemne.

fanfic, pl, oneshot

Previous post Next post
Up