[M] III Grzechy naszych ojców, część 3

Apr 19, 2010 11:52


~*~*~*~

Gryffindor wygrał ze Slytherinem czterysta sześćdziesiąt do dwustu osiemdziesięciu. Do chwili, w której James Potter złapał znicza, Ślizgoni przegrywali tylko trzema bramkami i nie tracili szansy na zwycięstwo. Robbie bronił jednak z poświęceniem tak wielkim, że wydawało się, że prędzej zginie, niż pozwoli przeciwnikom odrobić stratę. Z kolei Zoe nie miała szans z posiadającym już pewne doświadczenie Jamesem. Al musiał przyznać, że tych dwoje wyczyniało w powietrzu naprawdę imponujące akrobacje. James jednak wyraźnie się hamował - normalnie próbowałby zmylić drugiego szukającego, zachwiać jego równowagą, a może i nawet zastosować arcytrudny Zwód Wrońskiego, który trenował przez całe lato. Ale ponieważ jego przeciwniczką była jedenastoletnia dziewczynka, Jamie zrezygnował ze swojego słynnego w całym Hogwarcie repertuaru podstępów, decydując się na uczciwą, nieurozmaiconą żadnymi sztuczkami grę. Było to bardzo szlachetne i bardzo głupie z jego strony. Zoe stosunkowo szybko zorientowała się, że Gryfon daje jej fory. Nie poczuła się tym urażona, bynajmniej, ośmieliło ją to do wykonania kilku ryzykownych posunięć. W konsekwencji James, który poza tym podejrzanie często musiał nurkować, aby uniknąć zabłąkanych w jego stronę tłuczków (To było niechcący, proszę pani, przecież widziałem, że on nie jest w polu! - krzyczeli za każdym razem Flintowie), miał niełatwe zadanie. Mimo to, wypatrzył znicza, gdy tylko ten pojawił się na boisku. Korzystając z tego, że mała Ślizgonka znajdowała się kilka metrów dalej i jeszcze nie zauważyła skrzydlatej piłeczki, James wystrzelił w kierunku celu jak z procy. Nim Zoe zorientowała się, co się dzieje, rozległ się kończący grę gwizdek, a boiskiem zatrząsł zwycięski ryk Gryfonów. Kibice Slytherinu jęknęli tylko z rozpaczą, przeklinając kolejną przegraną. To ostatnie miało też pewne walory edukacyjne, bo ani Albus, ani jego przyjaciele nigdy nie słyszeli słownictwa tak barwnego jak to, którym dla wyrażenia swojego żalu posłużyli się rodzice ich kolegów. Można by pomyśleć, że starzy Ślizgoni wręcz prześcigają się w tym, czyja wiązanka będzie bardziej kolorowa.

- Dajcie spokój, to była tylko zabawa! - Al przekrzyczał ogólną wrzawę, chcąc pocieszyć kilku innych pierwszorocznych, ale nie docenił siły swojego głosu. Nagle dookoła niego zrobiło się niepokojąco cicho, a wszyscy, również dorośli, wpatrywali się w niego w osłupieniu, jakby nagle wyrosła mu druga głowa i oznajmiła, że ma na imię Jimbo i jest dynią na obiad. Chłopiec poczuł się trochę nieswojo; na szczęście w porę przypomniał sobie, że w obecności osób niestabilnych psychicznie należy unikać wykonywania gwałtownych ruchów, wycofując się chyłkiem. Co też spróbował zrobić.

- Zabawa! Zabawa! Tylko zabawa! - Nathaniel był tak oburzony tym bluźnierstwem, że nawet nie bardzo potrafił się wysłowić. Na swoje nieszczęście idący tyłem w stronę wyjścia Al wpadł na Petera Parkinsona, swojego prefekta.

- Po raz pierwszy w ciągu mojej kariery prefekta mam ochotę odjąć punkty własnemu domowi! - zaperzył się Peter, zadzierając nos jeszcze wyżej niż zwykle.

- No nie przesadzajcie - parsknęła Keira i natychmiast podpadła. Albus nie bardzo się tym zmartwił. Zrobiło mu się tak jakby raźniej.

- A jeśli to przez nich? - pisnęła Amanda Baddock, znana ze swojej fascynacji wróżbiarstwem. - Jeśli wysłali na boisko jakąś nieczystą energię?

- O, przepraszam, dziś rano się kąpałem - burknął Al, a Keira zakrztusiła się śmiechem. Niestety, poza nią nikogo to nie rozbawiło.

- Co o tym myślisz, Pete? - zapytał Archibald Sommerby, rosły szóstoklasista. - Nie możemy przecież pozwolić tym biednym duszyczkom trwać w swej niechęci do najszlachetniejszego ze sportów.

- Masz całkowitą rację, Archie. - Peter założył ręce na piersi, uśmiechając się paskudnie. - Nie mógłbym żyć ze świadomością, że gdzieś na tym świecie są nieszczęśnicy, którzy nie przyjęli jeszcze miłości quidditcha do swoich serc.

- Czy myślicie o tym samym co ja? - wtrąciła Niamh O'Connell z ciężkim, irlandzkim akcentem, przez który trudno ją było zrozumieć. Zapadła chwila ciszy. A potem rozległ się dziki wrzask:

- Kocówa!

Trójka starszych Ślizgonów skoczyła na Albusa i Keirę, ale ci śmignęli tylko pod ławkami i już po chwili wydostali się z trybun. Przebiegli jeszcze kawałek, ciągle oglądając się za siebie i sprawdzając, czy starsi koledzy ich nie gonią. W końcu zatrzymali się, żeby złapać oddech. Żadne z nich nie miało dobrej kondycji.

- Mamy przerąbane - wydyszała Keira, opierając ręce o kolana. - Parkinson i jego banda nie odpuszczą. W końcu nas dopadną i skocą jak nie wiem co.

- Nie możemy czegoś zrobić? - jęknął Al, załamany własną głupotą. I po co się odzywał? Ktoś go prosił, pytał o coś? Oczywiście, że nie. - Twój ojciec jest naszym opiekunem. A gdyby dać im do zrozumienia, że jeśli nam coś zrobią, to Zabini ich załatwi?

- Tata? Chyba żartujesz! - prychnęła czarnowłosa dziewczynka. - Może i nigdy nie przepadał za quidditchem, ale ma fioła na punkcie tego głupiego Pucharu. Będzie wściekły, że w tym roku Longbottom pewnie znowu go zgarnie. Robią z tego jakieś zawody, nie wiem. W każdym razie, tylko nas zjedzie za defetystyczną postawę - przedrzeźniała ojca, wziąwszy się pod boki.

- Za co?

- A ja wiem? Słownikiem nie jestem.

Albus westchnął ciężko. Naprawdę wolałby uniknąć powtórki z września tego roku. Starsi Ślizgoni kocili go dokładnie raz i wystarczyło mu na całe życie. Sama myśl o tym wzbudzała w nim dreszcz obrzydzenia. Nie, nigdy więcej.

Tymczasem trybuny powoli pustoszały. Uczniowie wracali do zamku, a rodzice kierowali się do czekających na nich powozów, które miały ich wywieźć poza teren Hogwartu, prosto do punktu deportacyjnego. Ala i Keirę minęła między innymi wyjątkowo hałaśliwa grupa Puchonów, którzy przetoczyli się przez murawę, śpiewając:

- All the dreams we held so close seemed to all go up in smoke, let me whisper in your ear, Angie, Angie, where will it lead us from here…? - Po czym gruchnęli chóralnym: - Oh, Angie! Don't you weep, all your kisses still taste sweet…!3

Kilka kroków przed rozśpiewanym tłumkiem truchtał wysoki, chudy chłopiec; mały Puchon, jak wskazywała żółto-czarna tarcza na jego piersi, co chwila zerkał przez ramię, by spiorunować współdomowników wzrokiem, po czym naburmuszał się jeszcze bardziej. W humorzastym czarodzieju Al rozpoznał Angusa MacLachlana, który miał to nieszczęście, że był Szkotem i nosił szkockie imię. Jego rodzice nie mogli oczywiście wiedzieć, że poważnego, staromodnego Angusa inne dzieci zdrobnią na Angie. I że wśród tych dzieci znajdą się też takie, którym nieobca będzie mugolska muzyka.

- Oh, Angie!

- Mam na imię Angus! - krzyknął rozgniewany Puchon, z każdą chwilą coraz bardziej przypominając małą burzową chmurkę. Przyspieszył, chcąc jak najszybciej dopaść zamku. Amatorski chór Hufflepuffu pobiegł za nim.

Nie wszyscy rodzice od razu zebrali się do domów; niektórzy zostali chwilę dłużej, by porozmawiać jeszcze z nauczycielami o zachowaniu swoich pociech.

Jak na przykład Harry Potter, który właśnie rozmawiał z profesorem Zabinim.

- To twój tata, prawda? - zapytała Keira.

Al pokiwał głową.

- Chodź, muszę się jeszcze pożegnać.

- A po co ja mam tam iść?

- Lepiej się nie rozdzielajmy - powiedział poważnie Ślizgon, rozglądając się dyskretnie. - Wiesz, teraz, kiedy Parkinson i reszta...

- Jasne, głupie pytanie.

Harry i Hermiona zdawali się być całkowicie pochłonięci tym, co mówił Zabini, potakując mu poważnie i w skupieniu. Stojący obok Ginny i Ron, którzy wyglądali na niezbyt zadowolonych z tej rozmowy, rzucali Blaise'owi co jakiś czas podejrzliwe spojrzenia. Jednak główni zainteresowani, Rose i James, wyglądali po prostu żałośnie. Ich twarze były lekko zaczerwienione od wysiłku, a włosy wciąż mokre po prysznicu. Chociaż nadal mieli na sobie purpurowe szaty do gry, pozbyli się już ciężkich ochraniaczy i reszty sprzętu. Jedyne, co ze sobą mieli, to miotły, które opierali na ramionach. Albus i Keira zdziwili się niewyraźnymi minami Gryfonów, w tym Jamesa, który był w końcu niekwestionowanym bohaterem dzisiejszego meczu. Kiedy tylko Ślizgoni podeszli bliżej, stało się jasne, co martwi dwójkę dzieci.

Profesor Blaise Zabini, surowy, ale znany ze sprawiedliwości Mistrz Eliksirów, wyjątkowo okrutnie wytrząsał się nad uczniami, którzy właśnie przyczynili się do porażki jego domu. Dając prawdziwy popis stronniczości i ślizgońskiej mściwości.

- … zdolna, ale wyraźnie się nie przykłada - mówił cicho i pozornie obojętnie. Albus, nie wspominając już o Keirze, znał go jednak dobrze i wiedział, że nauczyciel jeszcze nie ochłonął z wściekłości. - Mogłaby osiągnąć naprawdę wiele w tej dziedzinie, tymczasem jej wyniki są po prostu przeciętne.

Ciocia Hermiona pokiwała energicznie głową, chociaż musiała przecież widzieć, że stopniom jej córki nie można niczego zarzucić. Najwidoczniej jednak uznała, że każde pomówienie o nieuctwo powinno być w przypadku Rose tak niewiarygodne, żeby nawet nie przychodziło nauczycielom do głowy. Tata tymczasem przywołał na twarz uprzejmy, niezobowiązujący uśmiech, który mógł znaczyć wszystko i nic.

- James Potter natomiast… - Zabini zawiesił głos dla lepszego efektu. Al już współczuł bratu, którego Mistrz Eliksirów naprawdę nie znosił. O ile na temat jego kuzynki mógł powiedzieć niewiele, najwyżej to, że mało się przykłada (co nie było prawdą, bo Rose, najlepsza uczennica na pierwszym roku, z eliksirami nie miała najmniejszego problemu), o tyle Jamesowi założył chyba jego własną kartotekę. Wymyślanie starszemu chłopcu Potterów nigdy Zabiniego nie nużyło. - James Potter natomiast robi wszystko, żeby w tym roku nie zdać z mojego przedmiotu. Lekceważy prace domowe, w klasie…

- Tę piwnicę trudno nazwać klasą - mruknął wujek Ron.

- … jest nieuważny, nie potrafi się skoncentrować, a kiedy widzę, jak podstawowe błędy popełnia, to zastanawiam się, czy w ogóle umie czytać ze zrozumieniem.

Harry westchnął.

- Oczywiście, porozmawiam z nim.

Zabini zmierzył drugiego czarodzieja chłodnym spojrzeniem.

- Mam nadzieję, że z dobrym skutkiem - wycedził, emanując niechęcią do otoczenia tak, jak kamienne podłogi jego lochów emanowały stęchłym, wilgotnym zimnem.

Nagle jego przystojna twarz rozpogodziła się, czoło wygładziło, oczy pojaśniały. Dla osób nieznających Blaise'a dobrze i dla tych, którzy widywali go tylko poza Hogwartem, ta nagła zmiana musiała być prawdziwym zaskoczeniem.

Jednak jego ulubieni Ślizgoni byli do tego przyzwyczajeni.

- Keira - przywitał się z córką. - Pan Potter. - Nazywał tak Albusa dla odróżnienia od jego nieznośnego i kiepskiego z eliksirów brata. - A więc ten dzień nie jest jeszcze kompletnie stracony - podsumował jedwabistym tonem. Równie dobrze mógłby powiedzieć: Nie zostawiajcie mnie na pastwę debilizmu Gryfonów, moje ślizgońskie promyczki nadziei na lepsze, bardziej zielono-srebrne jutro.

Al wzdrygnął się. Samo wyobrażenie sobie Zabiniego wygłaszającego z kamienną twarzą podobną kwestię było niepokojące.

- Dobrze - westchnął Harry cierpiętniczo. Najwidoczniej nie zauważył niezbyt subtelnej zmiany na twarzy profesora. Albo zauważył, ale nie dopuścił jej do świadomości. - Co takiego przeskrobał Albus?

Zabini uśmiechnął się. W każdym razie tak się Alowi wydawało, bo lewy kącik ust nauczyciela tak jakby się uniósł, a w policzku pojawił się cień dołeczka. Na szczęście, Mistrz Eliksirów szybko się pohamował, zaciskają wargi w idealnie prostą, cienką linię.

O tym, że profesor Zabini miał dołeczki w policzkach, wiedziało niewiele osób. Była to jedna z pilniej strzeżonych tajemnic Slytherinu, której jego wychowankowie, powodowani oczywiście szacunkiem dla swojego surowego opiekuna, pilnie strzegli. Profesor Zabini, który przez lata pracował na wyrobienie sobie autorytetu wśród młodzieży, byłby zdruzgotany, gdyby jego sekret wyszedł na jaw. I tak jako najprzystojniejszy członek kadry był już w wyjątkowo trudnej sytuacji. Nie było dnia, żeby jakaś uczennica nie nalegała na korepetycje z eliksirów, a na jego biurku nie znalazł się perfumowany liścik od cichej wielbicielki. Dziewczętom trzeba było przyznać, że nie dawały się zbyć byle czym, a już na pewno nie czymś tak banalnym jak nieuprzejmość. W tej sytuacji Blaise zdecydował, że zamiast dręczyć i wyśmiewać natrętne uczennice - co w niezrozumiały sposób zdawało się pociągać je tylko jeszcze bardziej - będzie starał się je ignorować. Niestety, jego wyniosłe milczenie okazało się równie fascynujące, co złośliwości i ironiczne komentarze. Wyglądało na to, że Zabini nie może zrobić dosłownie nic, co nie pogorszyłoby sprawy.

Biorąc pod uwagę fakt, jak tragiczne w skutkach mogłoby się okazać ujawnienie tej nowej, uroczej słabości, jaką były dołeczki w policzkach, Blaise Zabini wybrał najprostsze i najbezpieczniejsze wyjście z tej sytuacji. Nie uśmiechał się. W ogóle. I naprawdę trudno było mieć mu to za złe.

Teraz również sobie na to nie pozwolił. W związku z tym trudno było winić tatę Albusa, że nie podejrzewał, co Mistrz Eliksirów miał do powiedzenia na temat jego młodszego syna. Kiedy więc Zabini zaczął się rozpływać w pochwałach nad niezwykłymi zdolnościami i doskonałymi manierami swojego ulubionego Ślizgona, Harry wyraźnie nie mógł uwierzyć własnym uszom. Al potrząsnął głową. A przecież pisał ojcu, jak bardzo lubi profesora Zabiniego - a tata co, myślał, że to jakaś tragiczna miłość bez wzajemności?

Ponieważ z każdym słowem opiekuna Slytherinu Harry był coraz bardziej zdziwiony, na to właśnie wyglądało. Podczas gdy Albus zastanawiał się, czy powinien się obrazić za ten niewybaczalny ze strony ojca brak wiary w niego, Blaise zakończył litanię pochwał i popatrzył na niego z dziwnym wyrazem zawodu.

- Dlatego z tym większą przykrością muszę powiadomić pana o pewnych karygodnych postępkach pana syna.

Zabini sprawiał wrażenie człowieka, któremu każde wypowiedziane słowo sprawia ból. Harry wyglądał jak ktoś, kogo świat wrócił na właściwe tory i znowu zaczął mieć sens. Al poczuł rosnący niepokój. James tymczasem wyraźnie się rozpogodził.

- Kilkakrotnie zwracałem mu uwagę, ale bez skutku.

Ha, w takim razie odpalenie łajnobomby na korytarzu na trzecim piętrze odpada, a zresztą, to i tak był pomysł Scorpiusa, więc to on powinien się martwić…

- Chodzi o portret Severusa Snape'a.

Albus poczuł gwałtowaną chęć kopnięcia się w tyłek. Ponieważ było to fizycznie niemożliwe, zaczął się zastanawiać, czy nie mógłby poprosić o pomoc w tym Keiry. Oczywiście, że chodziło o portret Snape'a, nikt inny by na niego nie doniósł. Taką miał przynajmniej nadzieję. W każdym razie, Al wreszcie się doigrał. Przełknął ślinę, myśląc o tych wszystkich razach, kiedy przyjaciele ostrzegali go przez zemstą obrazu.

- Portret? Snape'a? - tata powtórzył jak papuga. Reszta rodziny również wyglądała na kompletnie zbitą z tropu. Keira potrząsnęła zrezygnowana głową, jakby już dawno się tego spodziewała. - Tego Snape'a?

- Nie, nie tego. - Blaise przewrócił oczami. - Tego drugiego.

Harry opanował się i zmarszczył czoło, rozdrażniony. Poprawił zsuwające się z nosa okulary i odchrząknął:

- Nie bardzo rozumiem.

Zabini mruknął coś, co zabrzmiało jak: Nie bardzo mnie to dziwi.

- Portret profesora Severusa Snape'a - podjął - wisi w Hogwarcie w trzech miejscach: w gabinecie pani dyrektor4, w pokoju wspólnym Ślizgonów oraz, o czym wie niewiele osób, w prywatnej pracowni nauczyciela eliksirów, którą obecnie zajmuję. Jak zapewne się pan domyśla, dzięki temu zarówno ja, jak i dyrektor McGonagall, pozostajemy z obrazem w stałym kontakcie. Profesor Snape szczególnie lubi przebywać na ścianie swojej dawnej pracowni, w której czuje się znacznie lepiej, niż w gdziekolwiek indziej. Nigdy dotąd jego towarzystwo nie było uciążliwe. - Ktoś z Gryfonów znowu prychnął z niedowierzaniem. - Pan profesor nigdy nie należał do osób rozmownych, więc gdy tylko człowiek przyzwyczai się do jego obecności, można wręcz zapomnieć o jego istnieniu.

- Tak, ale nadal nie wiem, co ma do tego wszystkiego mój syn. - Zniecierpliwił się Harry.

- To, że właśnie jemu zawdzięczam dziwną gadatliwość portretu - wycedził Blaise, będąc u kresu cierpliwości, jak zawsze, gdy rozmawiał z Gryfonami. (Albo z Puchonami. Albo z Krukonami, którzy nie osiągnęli jeszcze poziomu czystego geniuszu. Albo ze Ślizgonami, którzy dawali się na czymś złapać. Albo z innymi nauczycielami. Z ludźmi w ogóle). - Po raz pierwszy, odkąd pracuję w tej szkole, profesor Snape kwestionuje moje metody nauczania i wystawiane przeze mnie oceny.

- Proszę pana, nie mam czasu stać tutaj i słuchać pańskich anegdot o pracowniach i portretach. Co takiego robi Albus?

- Pokazuje Severusowi Snape'owi swoje oceny.

- To nie tak! - wykrzyknął Al, nie mogąc już dłużej wytrzymać i czując gwałtowną chęć usprawiedliwienia się. - Ja mu nic nie pokazywałem, on sam pytał i w ogóle!

- I w ogóle - skonstatował profesor Zabini. - Coś jeszcze, panie Potter? Ma pan inne, niepodważalne argumenty na swoją obronę? I w ogóle?

Chłopiec spuścił głowę.

- Proszę wybaczyć, że tym razem uwierzę jednak profesorowi Snape'owi - kontynuował nauczyciel. - Nie żebym nie wiedział, że potrafi być nieco… stronniczy, zwłaszcza w przypadku osób, do których jest z góry uprzedzony - dodał po chwili namysłu. - Ale biorąc pod uwagę jego obecny, hm, stan, wiem, że sam z siebie nie może nic zrobić. Co więcej, nadal przebywa zdecydowanie najczęściej w moim gabinecie, odwiedzając pokój wspólny jedynie sporadycznie, więc trzeba by się bardzo postarać, żeby złapać go akurat w tych krótkich chwilach, w których pojawia się na dostępnym uczniom płótnie, prawda?

Profesor Zabini był bogiem, geniuszem zła i tytanem intelektu, przed którego bystrym okiem nic się nie ukryje. Al jeszcze nigdy nie był dla niego tak pełen podziwu, jak w tej chwili.

- Albus? - zapytał Harry.

Sprowadzony na ziemię chłopiec wyburczał tylko pod nosem:

- To on zaczął.

Tata potarł czoło gestem człowieka będącego u kresu sił.

- No naprawdę, Al, bądź poważny. Portret? Zaczął? To tylko obraz.

Aha, tylko obraz. Ale bycie obrazem jakoś nie przeszkodziło Snape'owi w urażeniu dumy Albusa. Nie było nic gorszego, niż wejść młodszemu Potterowi na ambicję. Większość ludzi zdawała sobie z tego sprawę, więcej, potrafiła to uszanować i nawet nie próbowała go w ten sposób drażnić. Było kilka wyjątków od tej reguły - James i Lily, Rose, kiedy się zapomniała, Freddie, gdy chciał mu dokuczyć, no i jego najbliżsi przyjaciele. Ale to byli oni i im wybaczał. Nietoperze w czarodziejskich szatach nie zaliczały się do żadnej z tych kategorii.

Jakkolwiek racja stała po jego stronie, Albus dyplomatycznie milczał. Czuł, że mimowolnie popełnił jakąś okropną niezręczność, chociaż jednocześnie nie chciało mu się wierzyć, żeby temat profesora Snape'a był wciąż tak drażliwy. Po tych wszystkich latach? Nie, to niemożliwe.

Dla lepszego efektu wbił wzrok w swoje tenisówki, jakby w poczuciu winy. Wątpił, żeby rodzice nabrali się na ten numer - swego czasu James niezwykle hojnie nim szafował - ale wiedział też, że każde inne zachowanie wezmą za zwykłą bezczelność.

Gdzieś nad sobą usłyszał zniecierpliwione chrząknięcie.

- Skończył pan już, profesorze? - zapytał ktoś z wyraźną pretensją w głosie. Albus, który był w trakcie okazywania skruchy za swoje grzechy, uniósł głowę.

Przed profesorem Zabinim stała para czarodziejów, którzy wydali się Alowi dziwnie znajomi. Mężczyzna był prawie tak wysoki jak wujek Ron, ale zdecydowanie od niego chudszy. Miał szare oczy, bladą cerę, długi, prosty nos, ostry podbródek oraz rzadkie, jasne włosy, które sięgały mu ramion; zaczesane do tyłu, idealnie odsłaniały błyszczącą w słońcu, niewielką łysinkę. (Albus wiedział, że to, co czarodziej ma, a raczej czego nie ma na głowie, nazywa się zakola i zwykle jest bardzo drażliwym tematem). Ogólnie rzecz biorąc, mężczyzna sprawiałby wrażenie zupełnie przeciętnego, gdyby nie poirytowany, skrzywiony wyraz twarzy, przez który wyglądał jak ktoś, kto właśnie znalazł się w niesprzątniętej zagrodzie dla hipogryfów.

Towarzysząca mu czarownica albo nie podzielała jego ogólnego zniesmaczenia światem, albo znacznie lepiej się z tym kryła. Wydawała się raczej niezainteresowana tym, co działo się dookoła niej. Niewiele niższa, również szczupła i jasnowłosa, zupełnie bez wyrazu w swoich pastelowych szatach, spoglądała obojętnie na otaczających ją ludzi. Jednak kiedy jej wzrok spoczął na Albusie, chłopcu wydało się, że w jej niebieskich oczach pojawił się pogodny i jednocześnie chytry błysk; przysiągłby, że na jej twarzy dostrzegł cień uśmiechu.

To zabawne, jak Scorpius był podobny i zarazem niepodobny do swoich rodziców.

Dorośli skinęli sobie sztywno:

- Malfoy.

- Potter.

- Malfoy.

- Weasley.

Albus mógł przysiąc, że Blaise mruknął pod nosem: Zabini!

Zapadła chwila pełnej konsternacji ciszy.

- Czy to wszystko, panie Zabini? - zapytał w końcu Harry z westchnieniem.

- To zależy. - Mistrz Eliksirów nie patrzył na niego, tylko na Albusa. Chłopiec przełknął ślinę.

- Już nigdy więcej nie będę denerwował portretu profesora Snape’a. Obiecuję - skłamał gładko. Przez chwilę zastanawiał się nad podniesieniem lewej i położeniem prawej ręki na sercu, ale w końcu stwierdził, że przesada nie jest wskazana w żadną stronę.

Tymczasem jego opiekun zwrócił się do Jamesa i Rose, wręcz przewiercając ich wzrokiem. Dziewczynka spuściła tylko smętnie głowę na znak, że zrozumiała swoje grzechy i przyrzeka poprawę. Z Jamesem nie miało pójść tak łatwo.

- No co? - fuknął, obracając trzonek miotły w dłoniach. Tata popatrzył na niego surowo. Mama zmiażdżyła spojrzeniem pełnym potępienia. Profesor Zabini wiercił. W odpowiedzi na ten zmasowany atak, James zabulgotał coś niewyraźnie.

- Możesz powtórzyć? - zapytał Harry, nachylając się teatralnie w stronę starszego syna.

- Nie będę już tak olewał eliksirów - wyburczał James.

- Jeszcze raz?

- Nie będę już w ogóle olewał eliksirów, dobra? Teraz może być? - zdenerwował się Gryfon, czerwieniejąc lekko na twarzy.

- Nie może, ale musi - stwierdziła mama, przywołując go gestem do siebie. James podszedł ostrożnie, jakby obawiał się, że matka może się posunąć do rękoczynów. I nie pomylił się; gdy tylko znalazł się w jej zasięgu, Ginny natychmiast zaczęła starszemu synowi przyklepywać włosy i wygładzać szatę. Nawet najbardziej żałosne Maaamooo…! mu nie pomogło.

- Urocze - wycedził zza zaciśniętych zębów pan Malfoy. - Już państwo skończyli? Możemy się wreszcie z żoną dowiedzieć, po co zostaliśmy wezwani? Nie ukrywam, że mam już dość tego pożałowania godnego widowiska. Chciałbym pożegnać się z synem i wrócić do domu.

- Ktoś tu nie umie przegrywać - zanucił wujek Ron, bardzo z siebie zadowolony. Tata Scorpiusa skrzywił się tylko jeszcze bardziej. (Al miał nadzieję, że nie zawieje go wiatr, bo inaczej - jak twierdziła babcia - może mu tak zostać).

- Nawet nie wiem, od czego zacząć - westchnął profesor Zabini, wznosząc bezradnie oczy ku niebu.

- Od konkretów, Blaise, od konkretów. - Draco Malfoy uśmiechnął się niesympatycznie.

- Lekceważenie obowiązków szkolnych, impertynenckie zachowanie względem nauczycieli, dokuczanie uczniom z innych domów, dokuczanie uczniom z własnego domu, eksperymentalne czary niezgodne z przepisami Bezpieczeństwa i Higieny Magii, rozrzucanie łajnobomb gdzie popadnie… Czy wspominałem już o impertynencji? Ogólnie rzecz biorąc - podjął Zabini po chwili, wyraźnie zapominając o formalnościach i zwracając się do pana Malfoya po imieniu - przypomnij sobie siebie samego w tym wieku i pomnóż przez dwadzieścia.

- Nie przesadzaj - prychnął tata Scorpiusa lekceważąco, na co Mistrz Eliksirów zmrużył groźnie oczy. - Chłopca roznosi energia, ale to jeszcze nie powód, żeby…

- Po tym incydencie z fajerwerkami, w wyniku którego zalane zostały całe lochy, pani Pomfrey ostatecznie potwierdziła swoją wcześniejszą diagnozę - przerwał mu Blaise chłodnym tonem. - Zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Nie martwcie się, podobno można to leczyć.

- No to już jest bezczelność! - zdenerwował się pan Malfoy.

- Draco - syknęła jego żona, zaciążywszy mu na ramieniu.

- Astoria, na litość Merlina, nie mów mi, że traktujesz poważnie te bzdury!

- Przepraszam za niego, Blaise, ostatnio mieliśmy problemy z jednym kontrahentem z Francji - powiedziała mama Scorpiusa łagodnym tonem. - Ten tydzień był dość nerwowy. Chętnie ci wszystko opowiemy, jeśli tylko, oczywiście razem z Pansy, wpadniesz do nas filiżankę herbaty albo kieliszek czegoś mocniejszego. - I uśmiechnęła się lekko, zachęcająco. Profesor Zabini w odpowiedzi uniósł tylko brew, wyraźnie powątpiewając w szczerość jej intencji.

- W miarę możliwości wolałbym tego uniknąć.

Gdzieś z tyłu Ron parsknął śmiechem.

Albus wiedział, że profesor Zabini nie cierpi Malfoyów - Scorpius nie raz żalił się przyjaciołom, że nauczyciel eliksirów uwziął się na niego właśnie z tego powodu (co nie było do końca prawdą, bo pewnie gdyby Score regularnie odrabiał prace domowe i nie gadał na zajęciach, nie dostawałby jednego szlabanu za drugim). Najlepiej byłoby, gdyby w tej sytuacji Malfoyowie i Zabini trzymali się od siebie nawzajem z daleka. Był tylko jeden mały problem.

- Doprawdy? - Twarz Dracona Malfoya wyrażała fałszywe zdziwienie. - Na pewno nie znajdziesz dla nas czasu? Jeszcze dziś wieczorem wyślę twojej żonie sowę z zaproszeniem, na pewno znajdzie jakiś dzień, kiedy oboje macie wolne popołudnie. Ja i ona jesteśmy w końcu najlepszymi przyjaciółmi, więc bez wątpienia bardzo ją to ucieszy - dodał z mściwą satysfakcją, po czym spróbował nonszalancko wzruszyć ramionami, co nie bardzo mu wyszło, bo Astoria praktycznie na nim zawisła, jakby w nadziei, że dzięki temu jej mąż powściągnie język i nie rozdrażni Zabiniego jeszcze bardziej.

Mistrz Eliksirów i pan Malfoy mierzyli się przez chwili pełnymi niechęci spojrzeniami.

- O wilku mowa - stwierdził Zabini, gdy zobaczył zmierzającego w ich kierunku Scorpiusa. Jasnowłosy Ślizgon, który poniewczasie zauważył towarzyszącego Malfoyom wychowawcę, natychmiast zwolnił krok. Wydawało się, że zaraz obróci się na pięcie i zawróci, jak gdyby nigdy nic, ale niestety, Zabini już dał mu do zrozumienia, że go widzi, przywołując do siebie oszczędnym ruchem ręki. Score odruchowo schował głowę w ramiona i skrzywił się tak samo, jak jego ojciec.

- Szybciej, panie Malfoy, szybciej - ponaglał Zabini niecierpliwym tonem. - Nie wiem, jak pan i pana rodzice, ale ja nie mam całego dnia.

Draco Malfoy łypnął na profesora złym okiem, wyraźnie dając mu do zrozumienie, że nie życzy sobie, by obcy ludzie zwracali się w ten sposób do jego syna, bez względu na to, kim by ci ludzie nie byli. Astoria przeciwnie, popatrzyła groźnie nie na Zabiniego, lecz na ociągającego chłopca, ostrzegając, żeby nie lekceważył poleceń starszych, bez względu na to, kim by ci starsi nie byli. Albus zrozumiał, dlaczego zawsze wtedy, gdy Scorpius jej dokuczał, Atena pisała do cioci, nie do wujka. Score był rozpieszczonym dzieckiem, ale było jasne, że gdyby nie jego matka, zachowywałby się o wiele gorzej.

Po minucie, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, jasnowłosy Ślizgon dowlókł się wreszcie na miejsce. Burknął coś na powitanie, stając, jak zauważył Albus, w bezpiecznej odległości od wyglądającej dosyć onieśmielająco matki, która z miejsca zapytała:

- Masz nam coś do powiedzenia, młody człowieku?

- Ładną dzisiaj mamy pogodę? - zaryzykował Scorpius.

- Ciesz się nią, póki możesz, bo już ja się postaram o to, żebyś przez całą przerwę wielkanocną nie wyściubił nosa z pokoju…

- Przepraszam bardzo, państwo jeszcze na coś czekają? - Draco przerwał żonie, zwracając się do Potterów i Weasleyów, którzy przyglądali się tej wymianie zdań z zainteresowaniem, żeby nie powiedzieć, z satysfakcją. Tata Albusa zmarszczył czoło, rozdrażniony nieuprzejmym tonem pana Malfoya. Ten ostatni zreflektował się nieco, czując, że przesadził; jednak nie przeprosił. Może Harry'emu wystarczyło, że Malfoy, zaciskając usta w cienką kreskę, ostatecznie odwrócił wzrok. Może doszedł do wniosku, że nie mógł się po byłym Ślizgonie spodziewać niczego więcej. W każdym razie tata uznał, że aroganckie zachowanie Dracona Malfoya nie jest warte jego nerwów. Skinąwszy jemu i Astorii, Harry przywołał do siebie synów i wraz z Ginny zaczął zbierać się do odejścia, chcąc zostawić drugą rodzinę sam na sam z jej problemami.

Niestety, nie wszyscy byli na tyle opanowani i taktowni.

- To wolny kraj, Malfoy. - Wujek Ron zmarszczył czoło, zaciskając dłoń na ramieniu córki. - Nie będziesz tu nikomu rozkazywał - dodał wyzywającym tonem, po czym uśmiechnął się z wyższością. - Widzisz, nie ma nic złego w tym, że niektórzy z nas mają kłopoty z wychowaniem dzieci na porządnych ludzi. Po prostu nie wszyscy możemy dawać im dobry przykład, prawda?

- Bardzo przepraszam, że nie nauczyłem syna, jak nie wykazując się najmniejszą kreatywnością, wykuć bibliotekę na pamięć - powiedział z fałszywym żalem jasnowłosy czarodziej. - Zapomniałem, że nie o to chodzi w zatwierdzonym przez Ministerstwo systemie edukacji.

- Tu cię boli! - wykrzyknął z triumfem Ron. - Synalek nie daje sobie rady w szkole? Niedobrzy nauczyciele zadają prace domowe i każą czytać podręczniki?

- Ronaldzie! - syknęła Hermiona. - Proszę cię, daj spokój, myślałam, że mamy to już za sobą…

- Słyszałeś, Ronaldzie? - parsknął Malfoy, ale mina mu zrzedła, kiedy Astoria dźgnęła go łokciem w żebra. Hermiona rzuciła mu tylko obrażone spojrzenie i już nic więcej nie powiedziała, jakby dając do zrozumienia, że w takim razie niech się broni sam.

- Masz rację, kochanie - podjął Ron po chwili. - Nie nasza wina, że niektórzy ponoszą w życiu jedną klęskę za drugą i nie dość, że nie potrafią się z tym pogodzić, to jeszcze mają pretensję do innych…

- Coś ty powiedział, Weasley? - Pan Malfoy zmrużył niebezpiecznie oczy, ignorując ostrzegawczy szept żony. - Co nazywasz klęską? Jeśli to, jak wychowałem syna…

- Nawet na miotle nie nauczyłeś dzieciaka latać na tyle dobrze, żeby się nie chwiał przy pierwszym lepszym zwodzie, co dopiero mówić o byciu porządnym człowiekiem!

- Ty faktycznie masz z czego być dumny, w końcu córeczki na pewno nie wybrali do drużyny ze względu na nazwisko!

- Nie wiem, jak ty, ale ja bardzo dobrze pamiętam, kto w tym towarzystwie dostał się do zespołu tylko dlatego, że nazywał się Malfoy, a jego ojciec miał forsy jak lodu…

- To takie plebejskie, Weasley, mówić o pieniądzach w towarzystwie, ale cóż, nie spodziewałbym się po tobie niczego więcej…

- Lepsze to niż bycie zwykłym tchórzem i zdrajcą!

- Nie będziesz mnie obrażał przy żonie i synu, Wieprzleju!

- Nie będziesz mnie przezywał…!

- Salazarze, co za wstyd - powiedział Scorpius, z niedowierzaniem patrząc na kłócących się czarodziejów.

- No. - Albus pokręcił tylko głową. Nagle ktoś pacnął go w ramię.

- Jakby doszło co do czego, stawiam dziesięć sykli na tatę - rzucił Jamie, wyraźnie podekscytowany. - A ty?

- Chcesz, żeby się pobili? - zdziwił się Al.

- A czy ja coś takiego powiedziałem? Po prostu zabezpieczam się na przyszłość. Nie bądź sztywniak, Al, ile i na kogo? No zobacz, przecież sami się o to proszą! - przekonywał James z błyskiem w oku.

- Sam nie wiem… - Młodszy chłopiec Potter zawahał się. Popatrzył jeszcze raz na przekrzykujących się dorosłych. Ale obciach. Jeśli natychmiast nie przestaną, jutro cała szkoła będzie mówić tylko o tym. Naprawdę nie zasłużyli sobie na nic lepszego. - Galeona. Też na tatę.

- Słusznie. - Jamie pokiwał głową z miną znawcy. - Jest jeszcze w niezłej formie, chociaż ostatnio coraz rzadziej robi w terenie. Co zresztą trochę widać. Może sobie mówić, że to tylko koszula mu się tak dziwnie marszczy, ale ja i tak wiem, że zwyczajnie dorobił się brzuszka… A ty, Malfoy?

Scorpius podskoczył, zdziwiony, że Gryfon w ogóle się do niego odezwał. Od czasu sławetnej bójki, obaj chłopcy zgodnie ignorowali się, wiedząc, że to najlepszy sposób, aby uniknąć konfliktu. Tymczasem James, opierając się na ramieniu Albusa, zagadał do Ślizgona jak gdyby nigdy nic. Jednak znając brata dobrze, Al wiedział, że tylko udaje. Jeśli się Jamesowi dobrze przyjrzeć, można było dostrzec pewną sztywność w jego postawie, wskazującą na to, jak bardzo się denerwował. Ale czym? James w końcu nie znosił Scorpiusa z uporem godnym lepszej sprawy i prędzej rzuciłby się do jamy pełnej krwiożerczych szczuroszczetów niż okazał przy nim słabość. Chyba że…

Al popatrzył na niego z niedowierzaniem. Miał co prawda cichą nadzieję, że może kiedyś Jamie spróbuje naprawić to, co kilka miesięcy temu zepsuł, ale nie przypuszczał, że wyciągnie rękę na zgodę tak szybko. James po raz kolejny go zaskoczył. Albus nie wiedział, co ostatecznie przekonało starszego chłopca do przełknięcia dumy i w tej chwili nie bardzo go to obchodziło. Bo James właśnie na swój sposób przepraszał, a nie było to coś, co robił często. Potterowie i Weasleyowie byli z natury uparci, a poza tym naprawdę nie lubili przyznawać się do błędów. Nikomu. Al miał tylko nadzieję, że gest Jamesa nie pójdzie na marne.

- Co ja? - najeżył się natychmiast Score, odruchowo przybierając defensywną postawę.

- Czy ty też dorobiłeś się brzuszka? - rzucił Jamie, pokazując teatralnym gestem, o jak duży brzuszek mu chodzi. Roześmiał się trochę nerwowo. - Na kogo stawiasz?

- ... i wszystkie są rude!

- Wolałbym, żeby były zielone, niż żeby wyglądały jak wielkie, białe, oślizgłe fretki!

- Fretki nie są oślizgłe, debilu!

- Sam jesteś debilem! - Uszu chłopców dobiegły coraz bardziej podniesione głosy. Pan Malfoy i wujek Ron aż poczerwienieli na twarzach. Harry trzymał obu za ramiona i próbował przekrzyczeć. Z tego, co tata mówił, Al wyłapał zaledwie kilka słów: dorośli, poważnie, nie warto, wstyd i spieprzaj, Malfoy.

Scorpius popatrzył na całe zajście z wyraźnym niesmakiem, jednocześnie sprawiając wrażenie człowieka, który stanął przed wielkim dylematem moralnym.

- Tata nigdy nie był zbyt dobry w walce wręcz - powiedział w końcu wolno i wyraźnie, po czym sięgnął do kieszeni. Wziął głęboki oddech i w nieco oficjalny sposób wręczył Jamesowi kilka monet. - Ten rudy to wasz wujek, nie? Ależ on ma wielkie ręce! Niech będzie na niego. Piętnaście sykli. Dałbym więcej, ale przegrałem dzisiaj u Pottera prawie całe kieszonkowe przez ten głupi mecz…

Była to jedna z najdziwniejszych rozmów, jakich Albus był świadkiem - zresztą cała ta sytuacja wydawała mu się tak nieprawdopodobnie absurdalna, że z trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Zamiast tego, sięgnął do kieszeni po pieniądze i dołożył się do puli. Licytując się z Jamesem i Scorpiusem, który z trzech czarodziejów ma lepszy prawy sierpowy, poczuł, jakby ktoś zdjął mu z piersi ogromny ciężar - nawet nie próbował ukryć szerokiego uśmiechu, chociaż dwaj pozostali chłopcy patrzyli na niego podejrzliwie, zastanawiając się chyba, kiedy Al dorwał się do kociołka eliksiru rozweselającego.

Tymczasem do żadnej bójki oczywiście nie doszło. Po kilku minutach wyzywania się i licytowania, czyje dzieci są najgenialniejszymi dziećmi na świecie, z trójki czarodziejów uszła cała para. Czerwoni z wysiłku, zdyszani i ciągle trochę roztrzęsieni, odsunęli się od siebie, jednocześnie prostując kołnierzyki i wygładzając szaty. Wyglądało na to, że opanowali się w samą porę - ich wrzaski zaczęły przyciągać uwagę kręcących się w pobliżu uczniów i rodziców. Na szczęście Zabini był jedynym nauczycielem, który oglądał to zajście. Mistrz Eliksirów szybko rozpędził ciekawskich, grożąc szlabanem komu trzeba. Gestem przywołał Keirę, która natychmiast do niego przylgnęła, skłonił się rodzicom swoich uczniów, po czym razem z córką skierował się do zamku.

- Mam nadzieję, że zgodzicie się ze mną, jeśli powiem, że nic tu nie zaszło? - zapytał Harry, poprawiając zsuwające mu się z nosa okulary. Albus nie był pewien, czy się nie pomylił, ale wydawało mu się, że słyszał wymruczane przez kogoś przepraszam. Pan Malfoy skinął tylko głową i pozwolił, żeby Astoria pociągnęła go w stronę Scorpiusa. Ron wyglądał jeszcze przez chwilę na naburmuszonego, ale zaraz się rozpogodził, chwaląc przesadnie głośno to, jak świetnie Rose zagrała w dzisiejszym meczu. Hermiona przewróciła tylko w irytacji oczami i przerwała mu, by przypomnieć córce raz jeszcze, że najważniejsza jest nauka, a quidditch to tylko dodatek; za jej plecami wujek zrobił minę sugerującą, że absolutnie się z tym nie zgadza. Po chwili Ala i Jamesa dopadła mama, atakując poślinionym palcem nosy i policzki, co nie tylko było niezwykle krępujące, ale również na pewno niezgodne z przepisami BHM-u. Albus poczuł się nieco lepiej, gdy kątem oka dostrzegł, że mama Scorpiusa robi z nim mniej więcej to samo.

Rodzice Rose pożegnali się z nią pierwsi i wrócili na boisko, żeby razem z wujkiem George’em, ciocią Angeliną i kilkoma innymi znajomymi znaleźć wolną bryczkę, która wywiezie ich poza teren Hogwartu, do punktu deportacyjnego. Chwilę później ze Scorpiusem rozstali się Malfoyowie. Pani Malfoy mówiła coś cichym, stanowczym tonem, podczas gdy mąż potakiwał jej w milczeniu. W końcu uścisnęli syna - to znaczy, Astoria go uścisnęła, Draco położył mu tylko rękę na ramieniu - i skierowali się prosto do bramy. Al zobaczył jeszcze, jak tata Scorpiusa podaje żonie ramię w nieco śmieszny, staromodny sposób.

- No więc, chłopcy, będziemy się zbierać - powiedział Harry, spoglądając na synów z uśmiechem.

- Nareszcie! - rzucił Jamie z teatralnym westchnieniem. - Zamęczylibyście na śmierć nawet Wielką Kałamarnicę!

- Jamesie Syriuszu Potterze! - oburzyła się Ginny. - Chyba nie masz nas dosyć?

- Twoje zainteresowanie Wielką Kałamarnicą wzbudza we mnie pewien niepokój - podjął tata, jak gdyby w ogóle nie słyszał mamy. - Synu, czy chcesz nam o czymś powiedzieć?

- Serio, w życiu nikt mi nie narobił takiego wstydu, jak wy dzisiaj. - James przewrócił oczami.

- Lepiej zmień ton, Jamie. - Mama pogroziła mu palcem. - I nie wtrącaj się w sprawy dorosłych.

- Ale mi sprawy dorosłych, też się raz pobiłem z Malfoyem i co? Jakoś wtedy nikt nie mówił, że zachowałem się taaak dorośle… No dobra, już dobra! - Chłopiec uskoczył przed pacnięciem w ucho, do którego przymierzał się tata. - Fajnie było i w ogóle, ale mogę już iść? Wujek George obiecał Freddie’emu kilka nowych gadżetów ze sklepu i chcę zobaczyć, co mu przyniósł.

- Leć - powiedział tata. James uścisnął rodziców i puścił się biegiem do Hogwartu.

- To jak, Al, wszystko w porządku?

Albus popatrzył na tatę uważnie, zastanawiając się nad odpowiedzią. Najpierw ta awantura z ojcem Zoe Smith, później porażka Slytherinu w grze, pogadanka na temat tego, jak należy postępować z niektórymi portretami i wreszcie krępujące zachowanie wujka, który po tylu latach od skończenia Hogwartu ciągle nie potrafił zapanować na swoją niechęcią do Dracona Malfoya - szczerze mówiąc, trudno było zaliczyć ten dzień do udanych. Jasne, Al zobaczył się też z rodziną, udało mu się przeczytać pierwszy rozdział Eliksirów, które nie istnieją, został też pochwalony, podczas gdy Jamie i Rose dostali naganę, ale czy była to wystarczająca rekompensata za te wszystkie problemy, z którymi musiał się zmierzyć?

Gdyby był starszy, Al nie miałby pewnie wątpliwości, co odpowiedzieć tacie. Nie, powiedziałby stanowczo, nic nie jest w porządku. Kiedyś, dawno temu, była wojna i chociaż Albus oraz jego przyjaciele urodzili się całe lata po jej zakończeniu, to nikt nie pozwala im o niej zapomnieć. Gdyby był starszy, Albus powiedziałby tacie, że jest już zmęczony niekończącą się litanią nazwisk ludzi, których nigdy nie poznał i o których nie wie nic poza tym, że byli bohaterami. Wojna była straszna, dodałby po chwili, ale skończyła się przecież dwadzieścia lat temu.

Tylko że Albus nie był starszy. Miał jedenaście lat i wydawało mu się, że wie już wszystko o śmierci i wybieraniu stron, o wieżach astronomicznych, czarodziejskich szafkach i artefaktach wielkiej mocy, o zamaskowanych czarodziejach, którzy sami siebie nazywali śmierciożercami, o Lordzie Voldemorcie, którego imię wzbudzało paniczny strach w całej Europie, o trudnej historii jego hogwarckiego domu i rodzin jego przyjaciół. Opowieści o wojnie towarzyszyły mu w końcu od najmłodszych lat i słuchał ich, naprawdę - mniej więcej tak samo uważnie, jak każde dziecko. Nie jego wina, że oglądanie pożółkłych ze starości albumów, pękających w szwach od zdjęć nieżyjących czarownic i czarodziejów, było równie interesujące co rytuał godowy gumochłonów. Rodzice przy każdej nadarzającej się okazji wspominali swoje przygody, a dziadkowie do znudzenia powtarzali te same anegdoty - Al przysiągłby, że zna już je na pamięć, chociaż gdyby go zapytać, okazałoby się, że nie potrafi powtórzyć nawet jednej.

Bo czy to ważne? Albus w końcu i bez tego w ciągu ostatnich kilku miesięcy rozwiązał zdecydowaną większość powojennych problemów, przed którymi stanął w tym roku. A w każdym razie tak mu się wydawało.

Doszedłszy do wniosku, że mimo wszystko ten dzień nie był taki zły, spojrzał na mamę i tatę z uśmiechem, wzruszając ramionami.

- Aha - odpowiedział elokwentnie, ucałował rodziców i pognał do zamku, zastanawiając się, czy najpierw dokończyć wypracowanie na astronomię, czy powtórzyć zaklęcie lewitujące do Flitwicka.

Kiedyś, gdy Albus dorośnie, życie wyprowadzi go z błędu. Ale jeszcze nie teraz.

Fin.

__________

1 Nigdy nie umiałam wyobrazić sobie filmowych trybun, w związku z tym widzę je i opisuję jako takie, jakie znamy z mugolskich boisk.

2 Wynik Zachariasza jest efektem moich niezbyt zręcznych szacunków. Zakładając, że pozycję szukającego objął w szóstej klasie, czyli po śmierci Cedryka (ponieważ Zachariasz był starszy od Harry'ego o rok, Turniej Trójmagiczny przypadł na jego piąty rok nauki), to do końca Hogwartu zaliczył dwa sezony po trzy mecze w każdym. Nie mam przy sobie książek, ale zakładam, że za każdym razem przegrał z Harrym... Dalej to już czysta spekulacja. Jeżeli ktoś potrafi podać bardziej prawdopodobny wynik, to mówcie, ten fragment poprawię bez żalu.

3 Fragment Angie, słynnej piosenka zespołu The Rolling Stones. Wszystkie marzenia, które były nam tak drogie, zdaje się, że rozwiały się w dym, pozwól mi szeptać ci do ucha, Angie, Angie, dokąd nas to zaprowadzi…? (…) Och, Angie, nie płacz, twoje pocałunki są wciąć tak samo słodkie…!

4 W wywiadach Rowling ujawniła, że portret Snape’a nie zawisł w gabinecie dyrektorskim, ponieważ Snape porzucił swoje stanowisko. Ponieważ jeszcze w trakcie pisania
Złej krwi nie zauważyłam tego, postanowiłam nie poprawiać poprzedniego tekstu i zignorować tę informację.

Tekst dostępny również w wersji PDF.

A/N: Na razie to wszystko. Wiem, że planowałam napisać cztery miniaturki, ale powiem szczerze, że absolutnie nie mam pomysłu na kolejną - pod żadnym względem. Dlatego chciałabym ogłosić, że na razie następnej części nie będzie. Zostawiam sobie otwartą furtkę na wypadek, gdybym kiedykolwiek chciała wrócić do tych postaci, ale na pewno nie mogę, tak jak poprzednio, niczego obiecać. Jakkolwiek dziwnym sie to wydaje (przerwa w publikacji wynosiła w końcu półtora roku, czy ja to pisałam po jednym słowie, czy jak? :), kiedy wieszałam na forum Złą krew, miałam już napisaną mniej więcej jedną trzecią Grzechów. Po drodze przydarzyły mi się różnego rodzaju pisarskie bloki, często nie miałam czasu, ale wiedziałam, że zaczęłam coś, co muszę skończyć. Tym razem jest inaczej - niczego nie piszę i wątpię, żebym napisała. W takiej formie i na tym, powiedzmy, poziomie analizy, nie potrafię już nic więcej dodać do tej historii.

Dziękuję wszystkim, którzy pamiętali o tej miniaturce, którzy przypominali mi o tym, że mam ją skończyć - to wszystko było nie dość, że strasznie miłe, to jeszcze bardzo motywujące.

Do zobaczenia,

bardzo czarny kot

seria: albus severus potter, czas akcji: powojenne, forma: miniaturka, fanfiction: harry potter

Previous post Next post
Up