Tekst powstał jako kontynuacja "Hotelu" autorstwa
pellamerethiel oraz drugiej części - "Świateł", czyli Hotelu2 autorstwa
le-mru. Oba gorąco polecam! [już nie mówiąc, że mój tekst będzie raczej niezrozumiały bez lektury tamtych dwóch. Może nie zupełnie, ale w dużej części] Powstał więc pomysł, żeby pociągnąć to dalej, opisać też inne punkty widzenia, inne spojrzenia. Siedząc w pociągu, gdzieś na trasie Łódź-Kraków, wymyśliłam Sawyera w tym hotelu.
Uwagi: futurefic, ale chyba żadnych spoilerów. I - dla odmiany - na poważnie.
Natknął się na Charlie’ego w hotelowym barze. Najwyraźniej muzyk wpadł na ten sam pomysł co on - urok osobisty plus status świeżo uratowanego rozbitka równają się butelce na koszt hotelu. Tylko, że on, Sawyer, chciał tylko jedną, a senny koszmar Jima Morrisona dwie. Sam ich nie obali, więc rozwiązanie jest proste. Impreza pożegnalna.
Kiedyś lubił takie spotkania - alkohol, kobiety, które w nostalgicznym nastroju są zawsze łatwiejsze, no i mieszanka smutku, goryczy i ulgi, którą ludzie lubią się karmić. Ale na tę imprezę zdecydowanie się nie wybierał (i nie miało znaczenia, że nikt go nie zaprosił).
Bo po co? Co mają sobie do powiedzenia? Jackowi powiedział to, co czuł, że powinien, wtedy, kiedy załapał się na tratwę. I dobrze, bo nie wiedział, czy teraz też by to zrobił. Z Mohammedem mogli sobie współegzystować na wyspie, rozładowując atmosferę wzajemnymi docinkami, ale w rzeczywistym świecie, ze świadomością, że nigdy więcej się nie zobaczą, zapewne łatwiej byłoby stracić nerwy i kontrolę. Prawdopodobnie pobiliby się, jak pierwszego dnia po katastrofie, kiedy byli jeszcze po staremu ucywilizowani i nie musieli przestrzegać twardych praw życia na wyspie. Trochę czasu zajęło im dostosowanie się, doszli nawet do pewnego rodzaju porozumienia, nauczyli się inaczej rozładowywać emocje. Sawyer był z tego zadowolony i wolał tak to zostawić. Nie chciał ponownego ucywilizowania stosunków.
Z nikim innym już zupełnie nie miał o czym rozmawiać. Bo przecież z Aaronem (którego w zasadzie polubił, bo mały - kiedy nie płakał - był całkiem fajny) za wiele nie pogadają. A pozostali... Przez te miesiące ludzie coraz bardziej żyli „każdy sobie”, coraz mniej było grupowych przedsięwzięć, a jeszcze mniej tych, w których on brał udział. No, może nie licząc tego ostatniego. Poza tym - wspólne wspominanie życia na wyspie? Zdecydowanie wolał to robić sam na sam, James Ford z Sawyerem, Sawyer z Jamesem Fordem.
Wziął więc butelkę, podziękował i obdarzył barmankę szerokim uśmiechem, po czym wyszedł szybko z baru, zanim Charlie znów wcieliłby się w swoją wyspową rolę Młodszego Brata i zaproponował, żeby Sawyer dołączył do świętujących.
Nie chciał siedzieć w pokoju (przez wyspę nabawił się chyba klaustrofobii, przyzwyczaił się do życia bez ścian), rozsiadł się więc przy stoliku w korytarzu, wystarczająco daleko od pokoju Charlie’ego i wystarczająco ciemno, żeby mieć spokój.
Otworzył butelkę, wzniósł ją w geście toastu w stronę pustej przestrzeni przed sobą i wziął duży łyk. Można żyć bez alkoholu, ale po co?
Był wkurzony. Wkurzony na wyspę, na Locke’a, który został, na Jacka, który go tam zostawił, na siebie, że wcale nie chciał stamtąd odpływać, a jednocześnie nie marzył o niczym innym. Na Pieguska też był zły. Ale starał się ją zrozumieć. Co niby miała zrobić? Dać się zamknąć? Sierżancie, na wyspie było uroczo, powinien się pan tam wybrać z rodziną na wakacje. A teraz proszę mnie aresztować. Zrobiła to, co on by zrobił, byli do siebie podobni, zwłaszcza w uciekaniu. Wiedział przecież, że tak będzie. Każdy z rozbitków miał przerąbane, niektórzy nie mieli dokąd wracać, ale Sawyer zdawał sobie sprawę, że lepiej, jak nie czeka na ciebie nic, niż gdy czeka więzienie.
Zabrał jej samolocik właściwie bezmyślnie. Dopiero potem zaczął zastanawiać się, po co i co z tym zrobi. Może, cholera, naprawdę chciał ją jeszcze raz zobaczyć, jeszcze raz wkurzyć. No i pożegnać się, chociaż wiedział, że oboje byli beznadziejni w pożegnaniach, że może lepiej się nie żegnać, bo przecież po ostatnim nie-pożegnaniu bardzo szybko spotkali się ponownie... No to do zobaczenia, Piegusku!, znowu uniósł butelkę i pociągnął duży łyk.
***
O piątej rano tęsknił za wyspą najbardziej.
Każdy ma swoją przeklętą godzinę, ta była jego. Od lat prawie codziennie budził się przed świtem, chyba, że koszmary nie pozwalały mu w ogóle zasnąć. Otwierał oczy i przez chwilę zupełnie nie mógł się odnaleźć w tej szarości, w tym zawieszeniu między nocą a dniem (kiedyś doszedł do wniosku, że sam jest jak piąta rano, już nie James, jeszcze nie Sawyer). Wstawał z łóżka, otwierał szeroko okno i głęboko oddychał, czekając aż mięśnie się rozluźnią. Potem kładł się z powrotem i nawet czasem udawało mu się zasnąć.
Na wyspie nieco oswoił tę piątą rano. Mógł po prostu wyjść z namiotu, zasypać nogi w piasku, popatrzeć na ocean... Zawsze potem zasypiał. A bywały dni, że nie budził się przed świtem, otwierał oczy dopiero, kiedy słońce świeciło już jasno i nie było śladu po nocy.
Ale odkąd ich uratowano, przeklęta godzina powróciła, razem z szarością, strachem i napięciem. Także teraz, siedząc w fotelu w hotelowym korytarzu, z pustą butelką i leżącą gdzieś na ziemi książką, czuł ogarniające go zmęczenie i otępienie. Zaliczył tej nocy dwa pożegnania, których nie chciał, setki wspomnień, których nie chciał tym bardziej, no i butelkę szkockiej (przynajmniej w tym rzeczywistość pokonywała cholerną wyspę), którą jak najbardziej chciał.
Stwierdził, że on i piąta rano są kwita. Przynajmniej na dziś.
Edycja: powstał Hotel 4 - "Fate" autorstwa
dark_vanessa. A
le_mru napisała postposthotel, czyli półtora roku później - "Kalifornia".