Druga część fika zamieszczanego na
komentfikatonie.
Tu pierwsza część. Część druga: 3 800 słów
Występują: Garrus, Liara, Joker, Jacob, etc.
Zawiera: przemoc, technofilia
Spoilery: do początku ME2
4.
Shepard leżała na stole z szarego metalu, naga, jeśli nie liczyć rozsianych po jej ciele opasek przytrzymujących rurki i przyrządy niewiadomego użycia; cała pokryta miękką skórą i gdzieniegdzie tymi dziwnymi włosami. U stóp miała pięć niezgrabnych palców, a na klatce piersiowej dwa symetryczne wybrzuszenia o ciemnych, pomarszczonych końcówkach, potwierdzające teorię Garrusa, że ludzie bez zbroi wyglądali zwyczajnie śmiesznie. Teorię tę ukuł jeszcze za czasów szkolenia policyjnego, kiedy wszystkich kadetów zaznajamiano ogólnie z fizjologią i zwyczajami ras Cytadeli. Wszyscy grzali się, oczywiście, na asari, a najciekawsze zajęcia były właśnie z ludzi.
Shepard wydawała się w ogóle nie poruszać. Kiedy wyciągnął rękę, żeby zbadać jej puls - tak jak go uczyli, na szyi - jego dłoń zanurzyła się nie w miękkiej tkance, a śliskich, metalicznych przewodach, i obudził się ze zgrozą.
Ktoś pukał do drzwi. Garrus zerwał się na równe nogi. Kto to mógł być?
Dopiero po chwili do niego dotarło, że nikt inny jak Joker, ale nie odstawił karabinu, po który instynktownie sięgnął. Zerknął na wizjer. Zarośnięty człowiek w czapce z daszkiem. Tak.
- Pukałem od stu lat - sapnął, kiedy Garrus wpuścił go do środka. - Stary, coś ty robił?
- Spałem, co miałem robić?
- No nie wiem. - Joker obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Garrus popatrzył na swoje spodnie do spania. - Rany, ale dziwnie wyglądasz.
Sen, który szybko rozpływał się w surowej rzeczywistości, nagle powrócił w pełnej okazałości. Garrus aż prychnął. Co za zbieg okoliczności.
- Coś zabawnego? - podchwycił Joker. - Czekaj, wiem, ty!
- Pewnie, że ja. Najzabawniejszy turianin. Siadaj.
- Mhm, odświeżający aromat pokoju hotelowego pośrodku niczego…
- Też bym wolał "Azure", ale jakoś tu nie było. - Garrus nalał mu filiżankę kawy. - Lewo, pij swobodnie.
Wkrótce po spotkaniu na szczycie wynajął pokój. Wielki, ponury hotel robotniczy mieścił się w centrum stacji, nie posiadał niczego, co nie byłoby bezdyskusyjnie potrzebne do życia i kosztował tak niewiele, że nawet ubogiego samozwańczego mściciela było na to stać. Joker mieszkał w o trzy klasy lepszym hoteliku przy dworcu promowym - na rachunek Cerberusa (Garrus nazywał to "krwawymi pieniędzmi").
- I co, dowiedziałeś się czegoś tym razem?
- Powiedzieli, że jeśli jestem zdecydowany, to mam jutro o 9 być na dworcu, bo mnie zabiorą na miejsce. Ekstra! Nowa praca! - Joker uniósł kciuki do góry. - Terroryści. - Kciuki na dół.
- Już? To szybko.
- Szybko? Od trzech dni włóczę się po dokach z jakimiś podejrzanymi kolesiami, powiedziałbym, że to w sam raz.
- Szybko, jeśli chcemy prześledzić trasę. Na pewno cię obszukają z nadajników i zablokują połączenia wychodzące.
- Na bank. Będę musiał też podpisać jakąś klauzulę tajności czy inne gówno. Pewnie małym druczkiem będzie napisane, że jeśli wyślę komuś esa, to będą mogli mnie zabić.
- Nie zdziwiłbym się. Hmm. - Garrus łyknął z własnego kubka. Była to batariańska smoła, najsmaczniejsze, co stacja Deuter miała do zaoferowania. - Musimy coś wymyślić, Moreau.
- Mhm - stwierdził elokwentnie Joker, mało dyskretnie rozglądając się po pokoju. - Wiesz co, to nawet fajne. Siedzimy se tu razem jak kumple, sącząc kawkę… kto by pomyślał.
- Ja bym pomyślał. - Sięgnął po kasetkę z przyborami. - To ty byś nie.
- Fakt, miałem cię za takiego typowego turianina z…
- Kijem. Wiem gdzie. Nie wiem, czy wiesz, ale to rasistowskie. Nie wszyscy jesteśmy tacy sami i tak dalej.
- Ale skąd mogłem to wiedzieć! Przy mnie zawsze zgrywałeś się na takiego zgryźliwego weterana tysiąca wojen, dopiero potem wytargałem twoje dossier i wszystko wyszło na jaw.
- Nie wydaje mi się, bym szczególnie ukrywał przed tobą swoje poczucie humoru - odchrząknął Garrus. - Nie słyszałeś o tym, jak prawie doprowadziliśmy Alenkę do płaczu żartami o biotykach?
- Co? Nic z tych rzeczy!
- Ja mam tych żartów mnóstwo, a co jeden, to bardziej chamski. Widzisz, mój dawny kolega ze szkoły, Sectus Umbran, poszedł na biotyka, a tu u nas dość rzadkie, więc nie dawaliśmy mu spokoju. Biedny Alenko, jak usłyszał co lepsze, to, przyrzekam, cały sczerwieniał na twarzy i Shepard nawet…
Urwał, jakby przestraszony, że wówczas, przy tym stole, udało im się ją ożywić. Ale tylko przez moment, który Joker skrzętnie wykorzystał na picie kawy i unikanie wzroku Garrusa.
- Hm. To masz jakiś pomysł… no…
- Jak nabić w butelkę groźnych terrorystów? Nie, niespecjalnie, nie wiem, czy chcę mieć.
Garrus otworzył kasetkę. W środku spoczywały obwody, czipy, cążki i drobne śrubokręty służące do grzebania w elektronice i ręcznej kalibracji.
- Hej, Garrus… - Joker odchylił się na krześle. - Mówię serio, nie wiem, czy to jest najbezpieczniejszy pomysł.
- Bo nie jest - zgodził się Garrus. - Ale w przeciwnym wypadku zostaniesz zupełnie sam, a jeśli coś się stanie, nawet nie będę wiedział, gdzie ciebie szukać. Was szukać - dodał po chwili, z pewnym, co tu ukrywać, wyrachowaniem.
- Wieeem. No dobra. - Joker wywołał swój omni-klucz i wyciągnął ramię w stronę Garrusa. - Ty czyń swoją magię, a ja uczynię moją.
5.
Zbyt wiele tej magii nie uczynili, bo Joker nie był tak dobrym hakerem, jak sobie to wyobrażał i na dodatek nie chciał się nauczyć tajnego turiańskiego szyfru ("Agenci ludzkiej terrorystycznej organizacji na pewno go nie znają!" "Ja też go nie znam!"), więc po kilku godzinach zadzwonili do Liary. Ona natychmiast wpadła na odpowiedni pomysł.
Następnego dnia Joker, zapakowany jak to żołnierz Przymierza w jedną torbę podróżną, stawił się posłusznie na stacji promów, a Garrus obserwował go z dystansu prawie kilometra. Swoją kryjówkę w dokach znalazł jeszcze w nocy, kiedy Joker spał, a na jego kolanie pod okładem z mediżelu goiła się rana: Liara przypomniała im, że implanty medyczne u niepełnosprawnych osób przeważnie są ignorowane podczas rutynowych kontroli i istnieje duża szansa, że u Jokera także zostaną one zupełnie pominięte, co pozwoliło Garrusowi zainstalować tam dyskretny nadajnik radiowy turiańskiej produkcji sprzężony z omni-kluczami całej trójki. Ten genialny plan miał jeden minus: nadajniki radiowe posiadały ograniczony zasięg i nie pozwalały na komunikację w czasie rzeczywistym ze względu na dystans, jaki musiały przebiec fale. Liara wyrażała jednak nadzieję, że bazy Cerberusa nie znajdują się zbyt daleko od Deuteru.
- Jeśli tak nie jest i zabiorą cię do jakiegoś przekaźnika masy… - zawiesiła wymownie głos. - Wtedy pozostaną łącza extranetowe, a te są łatwe do skontrolowania. Możesz to potraktować jako ostatnią deskę ratunku: będę je śledzić.
- Ekstra. - Joker był zachwycony tym rozwiązaniem, szczególnie, że obejmowało operację na żywym ciele. Garrus musiał rozciąć skórę na jego kolanie i nadajnik wsunąć tam czubkiem zaostrzonego na tę okazję szpona tak, żeby stykał się z implantem ortopedycznym.
Póki co wydawało się jednak, że ten wybieg zadziałał. Przez celownik Modliszki widać było, jak cerberusowcy omiatają Jokera od góry do dołu wykrywaczami elektroniki, a on sam przełącza coś na swoim omni-kluczu. Zapewne zakładał blokadę albo filtr połączeń wychodzących. Potem omietli go jeszcze raz - i wszystko okazało się być w porządku, bo poproszono go dalej. Przez chwilę znikł Garrusowi z widzenia za budką z batariańską kawą i przekąskami, a potem wyłonił się znowu przy wejściu na prom oklejony niewinnie logiem korporacji Hahne-Kedar.
Jak łatwo byłoby pociągnąć za spust i zastrzelić mężczyznę, który stał przy trapie. Przy strzale z tej odległości Joker zmywałby z siebie jego resztki przez dwa dni, no i na świecie byłoby jednego mniej terrorystę. Ale po pierwsze to tylko płotka, a po drugie - Shepard by to nie pomogło, więc lewy palec pozostał grzecznie odgięty.
Joker wszedł na pokład promu. Garrus przez moment widział jego twarz - ściągniętą, zmartwioną - i obawiał się, że się zawaha, ale nic takiego się nie stało. Kobieta w skafandrze bez oznaczeń chciała mu nawet pomóc, ale on pokuśtykał dalej dzielnie sam, opierając się na kulach. Garrus poczuł ciepłą falę sympatii. Dobrze było z kimś znowu współpracować, chociaż wiązała się z tym znowu ta straszna odpowiedzialność - taka, jak za jego drużynę na Omedze. Cholera, nawet nie zauważył, jak się znowu wpakował w to samo.
Siedział w swoim gnieździe na kontenerze, zły i przestraszony, kiedy zabrzęczał jego omni-klucz. Było to połączenie od Liary.
- Garrus? Jak poszło?
- Chyba dobrze - odparł po chwili wahania. - Właśnie odlecieli. Niedługo powinien aktywować się nadajnik. A teraz już tylko czekać.
- Wszystko będzie dobrze - powiedziała kojąco Liara. Bardzo chciał w to wierzyć, ale z doświadczenia wiedział, że nie powinien.
Joker wystawił ich cierpliwość na wielką próbę, milcząc przez kolejnych dziesięć godzin. Garrus zdążył już zjeść i wypić wszystko, co miał w pokoju hotelowym i odebrać z tuzin pełnych paniki wiadomości od Liary, zanim Joker łaskawie przysłał wiadomość treści "jyż jestem".
Gdzie? - odpisał Garrus.
Napiszę wam, kiedy to odkryję i przestanę umierać ze strachu. Co kiedyś nastąpi.
Nie było potrzeby. Liara wydestylowała położenie stacji z jakości sygnału, jego siły i opóźnienia. Garrus był pełen podziwu dla jej umiejętności: jak na kogoś, kto poświęcił życie grzebaniu w ziemi, świetnie radziła sobie z fizyką.
O ile dopuścił już do siebie możliwość współpracy, to kolejne dni przebiegły podobnie do pierwszych - i ostatnich - na Omedze, czyli w samotności, w oczekiwaniu na wiadomości i w płonnym poszukiwaniu informacji. Pamiętał nawet, że, opuszczając Cytadelę, chciał pracować sam, nikomu się nie meldować i nikogo nie pytać o zdanie, ale nie spodziewał się, tego, jak to będzie wyglądać. To odkrycie łączyło się ściśle z drugim: nigdy dotąd nie przebywał sam.
Chociaż hierarchia kładła nacisk na samodzielność i umiejętność sprawnego podejmowania decyzji, nie promowała zbytnio indywidualizmu. Dopiero poznawszy ludzi, salarian i quarian, Garrus zdał sobie sprawę, że od dzieciństwa trenowany był do konformizmu i życia w grupie: najpierw mieszkał w pokoju z Sol, potem w koszarach z dziesiątką innych młodych turian, potem na statku z dwustoma turianami, a na Cytadeli dzielił mieszkanie z czwórką innych młodych funkcjonariuszy. Nawet snajperzy trenowali dwójkami albo trójkami. Miało to jeden zasadniczy plus: dzielono się i obowiązkami, i odpowiedzialnością. Garrus Vakarian, samotny strzelec, miał na głowie wszystko i z początku nie bardzo sobie z tym radził, a potem już nie musiał, bo w jakiś tajemniczy sposób przyciągnął do siebie innych. Jedenaście osób, jedenaście sfrustrowanych, wkurzonych, trochę idealistycznie naiwnych, a trochę cynicznych turian, salarian, asari, ludzi, a nawet batarianina. Wszyscy oni mieli dosyć biurokracji, wadliwego systemu sprawiedliwości i nieskrępowanej bezczelności najemników, tworzących ze swoimi organizacjami państwo w państwie. Niektórzy, jak Butler, zaczynali od kopania wsporników źle zaparkowanych samochodów. Inni, jak Melanis, od odsiadki i grzywny za walkę w samoobronie. Innych wypluły skorumpowane, niebezpieczne Układy Terminusa. I wszyscy spotkali się na Omedze.
Garrusowi nawet to pochlebiało: patrzyli na niego z podziwem, był bohaterem, obrońcą Cytadeli, a dla turian - wielkim buntownikiem, który pożegnał się z dobrze wróżącą karierą w C-SEC-u i potencjalnym szkoleniem Widma ze względu na banalną różnicę poglądów. Największą admiracją darzył go dawny technik łącznościowy z Taetrusa, Lantar Sidonis.
Jak na kulturę kładącą taki nacisk na honor i lojalność, jego lud miał zastanawiającą skłonność do widowiskowej zdrady.
Joker oswajał się powoli z nową sytuacją, bo wiadomości, jakie od niego napływały, z czasem stawały się coraz bardziej żartobliwe w sposób "haha", a mniej "o rany zaraz zginę ratujcie". Po trzech dniach napisał, że spotkał doktor Chakwas, która też zaciągnęła się do Cerberusa, a po pięciu, że nowa Normandia jest najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widział. O Shepard nie napisał nic.
Garrus w pewnym momencie zaczął się martwić, że Cerberusowi może udało się przeprać mu mózg, może skusiły go wielkie pieniądze, a może skórzane fotele na mostku. Liara przywołała go do porządku:
- Garrus, sam jesteś infiltratorem. Wiesz, ile to zabiera czasu.
To prawda - niedawno na Omedze infiltrował Błękitne Słońca przed dobre dwa tygodnie, udając, że poluje z nimi na Archanioła. Uzyskane rozpoznanie zapewniłoby mu taktyczną przewagę jeszcze bardzo długo, a tak tylko zdążył odstrzelić kilku oficerów.
Przestał więc liczyć na szybką odmianę. Znudziwszy się doszczętnie swoim pokojem hotelowym, zaczął przesiadywać w barze u tamtej turianki, której pomógł z kroganami. Była bardzo ciekawska, a to, że Garrus nie chciał jej nic o sobie powiedzieć, wyraźnie ją kręciło i w końcu musiał się przenieść do batariańskiego baru po drugiej stronie stacji, gdzie wprawdzie nikt go nie podrywał, ale było porażająco nudno.
Po niecałych dwóch tygodniach od wylotu Joker zameldował wreszcie o postępach i z podekscytowania nagrał wiadomość głosową.
- Garrus, istnieje coś takiego jak osobna stacja "Łazarz". Tam pewnie wszystko jest. Pewnie zastanawiasz się, skąd to wreszcie wiem? - Owszem, Garrus się zastanawiał, ale zdecydowanie wolałby, żeby Joker przeszedł do rzeczy. Na szczęście Joker też to wiedział. - Ktoś z niej dzisiaj tutaj przyleciał! Jezu, laska z najfajniejszym tyłkiem, jaki kiedykolwiek widziałem! W każdym razie to wielka szycha, wszyscy jej salutują. I idzie się spotkać z szefem ponoć. I co ja mam teraz zrobić, Garrus? Siedzę tu w hangarze i dupa, umrę chyba, nim coś zrobię.
Garrus wymknął się dyplomatycznie do toalety i wypłoszył stamtąd dwójkę romantycznie usposobionych batarian. Usadowił się w kabinie na zamkniętym sedesie i ponownie odtworzył nagranie, wsłuchując się uważnie w dźwięki tła i ton głosu Jokera. Czy był przerażony? Nie, nie wydawało mu się. To była niepewność, powątpiewanie, stres, nie strach. Potrzebował tylko pchnięcia w dobrym kierunku, ale Garrus sam nie był pewien, czy mógł mu je zapewnić.
- Jeff - zaczął. Używanie pierwszego imienia było sztuczką, którą podpatrzył u wielu swoich przełożonych. - Nie mogę ci zbyt wiele podpowiedzieć, bo nie wiem, gdzie się znajdujesz, jak wygląda sytuacja, jakie mogą być konsekwencje. To może być jedyna szansa albo jedna z wielu. Może na następną znowu będzie trzeba dwa tygodnie czekać. Zrób zatem, hm, to, co ja zwykle robię w takich sytuacjach, czyli zastanów się, co zrobiłaby Shepard. Vakarian bez odbioru.
I wysłał. Teraz pozostawało tylko czekać, bo wiadomość w jedną stronę szła siedem minut, zatem w obie - około piętnastu. Zakładając, że Joker nagra swoją od razu. Zakładając, że Garrus już się nie spóźnił ze swoją odpowiedzią. Przypominało mu to pierwszych astronautów, którzy nie mieli jeszcze dostępu do przekaźników masy i musieli czekać na odpowiedź Palavenu nieraz nawet dłużej.
Czekanie było najgorsze. Wstał, wyszedł z kabiny, przespacerował się po toalecie, potem wrócił do baru i dopił swoją kawę. Batarianie, których wyrzucił z łazienki, patrzyli na niego z wyrzutem. W końcu - ping.
- Udało mi się, Garrus! - Joker sapał z przejęciem do głośnika. - Nie wiem, jak, ale mi się udało! Wysyłam ci współrzędne za trzy… dwa… jeden!
Współrzędne wyświetliły się na ekranie haptycznym, a Garrus wpakował tym samym straszną, straszną kabałę.
6.
Zakładanie pancerza nie należało do najprostszych zadań. Nawet Garrus, który po latach wymagającej opancerzenia służby nabrał w tym pewnej biegłości, potrzebował około kwadransa. Proces ten przebiegał etapami: najpierw należało włożyć elastyczny kombinezon spodni, który musi przylegać do ciała jak rękawiczka, w innym razie ceramiczne części obiją i obetrą do żywego mięsa. W drugiej kolejności zakładało się dolną część pancerza: magnetyczne buty, nagolenniki z ochroną na ostrogi i nabiodrki. Dopiero potem dołączała do tego część łonowa i najtrudniejszy element, czyli korpus zbroi wraz z kołnierzem: sztuczką było wpasować się w niego na leżąco, a potem przewrócić na bok i zapiąć klamry. Jako ostatnie szły naramienniki, karwasze i rękawice - i ewentualnie hełm (Garrus nie przepadał za nim, bo ograniczał widoczność, ale czasem po prostu trzeba). Dopiero wówczas, zakuty w ceramiczne płyty od stóp do głów, wywoływał panel ustawień na omni-kluczu, coś tam grzebał, kalibrował, poprawiał, a wreszcie ustawiał ciśnienie i pancerz ze świstem stawał się szczelny.
Włożyć tego wszystkiego ekspresem nie było sposobu, ale Garrus próbował.
- Panie Vakarian - zagrzmiał głos zza drzwi pokoju hotelowego. - Proszę nam otworzyć! Nie zamierzamy pana skrzywdzić.
Garrus przewidywał jednak, że zamierzają. Kiedy po pierwszym zdecydowanym waleniu do drzwi spojrzał na kamerę wizjera, ujrzał po drugiej stronie wesołe stadko uzbrojonych po zęby ludzi z dyskretnymi insygniami Cerberusa. Co miał zrobić, kawę im podać?
- Wiemy, że pan tam jest - kontynuował zalotnie głos. - Zdaje się, że podniosła się panu temperatura… Po co te nerwy.
Garrus był zdenerwowany, to prawda, ale ciśnienie mu skoczyło głównie dlatego, że właśnie tarzał się po łóżku, usiłując zakuć się w korpus. Skąd pod jego drzwiami wzięli się cerberusowcy, na dodatek wyposażeni w tak dobry sprzęt do rozpoznania, miał pewne przypuszczenia: dwa dni temu, po okropnej kłótni z Liarą, która kazała mu czekać z akcją na odpowiedni moment, wziął się do kompletowania grupy uderzeniowej. Zaczął od baru Parry, barmanki z Traciny, która nie tylko ochoczo zgodziła się wziąć udział w samobójczym napadzie na bazę Cerberusa, ale obiecała mu naroić odpowiednich do tego ludzi. To tam prawdopodobnie zaczęła się równia pochyła. Takie poruszenie na sennym, ponurym Deuterze musiało zaalarmować agentów Cerberusa. Garrus, tymczasem, pijany sukcesem i podekscytowaniem, udał się do swojego pokoju hotelowego, zignorował wiadomości od Liary i walnął się spać, a obudziło go dopiero to najście.
- Panie Vakarian, to tylko przyjacielska wizyta - powiedział głos, po czym ostentacyjnie głośno zwrócił się do swoich towarzyszy: - Chyba będzie trzeba przystawić lepszy sprzęt, to jakiś spersonalizowany zamek.
Garrus zerwał się na równe nogi, wbił ręce w naramienniki, kopniakiem otworzył futerał ze snajperką. Za drzwiami zaczęło się jakieś poruszenie. Fakt, jeśli nie wpadli od razu do pokoju i nie wyciągnęli go stamtąd w gaciach, to nie chcieli go zabić. Ale zapewne nie chcieli też postawić mu obiadu.
- Szukaliśmy pana w różnych miejscach. Zdobył pan już przyjaciół na tyle dobrych, że nie chcieli się podzielić żadnymi informacjami o panu - ciągnął głos. Garrus nawet nie znał jego właściciela, a już go nie znosił, bubka. - Na szczęście udało się pana tu zlokalizować. Proszę się nie opierać. Opór skomplikuje sprawy.
Garrus wpiął Modliszkę i karabin w zamki magnetyczne na plecach, zarzucił na ramię torbę ze swoimi rzeczami i wyjrzał przez okno. Jakkolwiek kretyńsko zachował się z tym barem i Parrą, to przynajmniej pomyślał, wybierając pokój hotelowy z drogą ewakuacyjną i szyfrując dodatkowo zamek drzwi. Co z tego, skoro było to wysokie trzecie piętro wychodzące na betonowy dziedziniec połączony z parkingiem.
Po pokoju rozszedł się charakterystyczny dźwięk hakowania zamka - metaliczne zgrzytanie kontrapunktowane piknięciami omni-klucza hakera. Garrus wychylił się znowu i tym razem zauważył bardzo cienki gzyms biegnący przez całą długość ściany; nie była to nawet półka, tylko raczej niedociągnięcie architektoniczne, które sprawiło, że poziome żelbetowe płyty, użyte w konstrukcji hotelu, wystawały poza płaszczyznę ścian. Miało to może z dziesięć centymetrów. Musiało wystarczyć.
Szarpnięciem zerwał blokadę okna, otworzył je na całą szerokość i ostrożnie, na ślepo szukając oporu materii, wystawił nogi na półkę. Stopy nie mieściły mu się na niej w całości, ale po uruchomieniu magnesów przywarły do żelbetu z pocieszającą siłą, a Garrus z nadzieją przywarł do ściany i, wstrzymując oddech, przepełzł do sąsiedniego okna. Bez zaglądania do środka uderzył w szybę opancerzonym łokciem, a kiedy to niewiele dało, poprawił pięścią i niezgrabnie, obijając się kolanami i kołnierzem o ramy, wtoczył do wewnątrz.
- Serdecznie przepraszam! - zawołał do mieszanej, turiańsko-batariańskiej pary, która właśnie beztrosko figlowała w łóżku, a właściwie przestała, bo jakiś wariat wlazł im do środka przez wybite okno. - Nic nie widziałem! Bez stresu!
Otwierając drzwi na korytarz, odtworzył w głowie plan budynku. Skoro wyszedł z tej strony, to oznaczało, że cerberusowcy są za węgłem - i natychmiast potwierdziły to zawiedzione okrzyki z tamtej strony, wywołane zapewne brakiem pana Vakariana w jego siedzibie. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, Garrus ruszył sprintem przed siebie. Zawahał się dopiero na końcu korytarza - winda czy schody? - i to kosztowało go cenne sekundy. W końcu wbiegł na schody i tym samym na czujki; siłą rozpędu on i dwóch agentów potoczyło się w dół w bezładnej plątaninie opancerzonych kończyn i broni krótkodystansowej.
Garrus nie zdał się na przypadek: aktywnie walczył, by z tumultu wyjść górą, i prawie mu się udało - na dole uderzył plecami o ścianę, wyrzucił przed siebie nogę i kopnął jednego z napastników w twarz, miażdżąc lustrzaną osłonę jego kasku. Drugi jednak zdążył zamachnąć się pistoletem. Kolba tylko mignęła Garrusowi przed oczami, nie pozwalając na rozpoznanie marki, a potem zobaczył gwiazdy, niemalże całą galaktykę. Turiańskie czaszki są jednak twarde, kto wie, może twardsze od ludzkich: Garrus uderzył go torbą, w której miał kasetkę z narzędziami i hełm, co wystarczyło, żeby przeciwnik się zachwiał, a Garrus zdobył moment, by wyrwać mu pistolet i strzelić w stopę.
Za tło mając opętańcze wycie dwóch okaleczonych cerberusowców, zbiegł na parter i wyskoczył na dziedziniec. Prosto na kolejnych dziesięciu agentów.
Trzeba im było oddać sprawiedliwość: nie poturbowali go w ogóle, no, może ten od zniszczonego kasku celowo kopnął w bok, kiedy go skuwali, i nawet nikt nie groził mu bronią. Zapakowali go szybko do samochodu - opatrzonego logiem Hahne-Kedar, oczywiście - i wywieźli na dworzec promowy. Dowodził nimi facet, który usiłował z Garrusem konwersować przez drzwi: paker o manierze niskiego stopniem oficera.
- Miło poznać nareszcie osobiście, panie Vakarian - powiedział, siadając naprzeciwko Garrusa w promie. - I także: Archaniele, jak przypuszczam.
Garrus jęknął wewnętrznie.
- Przyjemność chyba tylko po pańskiej stronie - odpalił, usiłując nic po sobie nie pokazać. - Nie przepadam za byciem porywanym z aktualnego miejsca pobytu bez słowa wyjaśnienia.
- A nasi agenci nie przepadają za byciem przypadkowo zestrzelonymi przez zamaskowanych mścicieli - odparł gładko oficer Cerberusa. - A to się jednemu z nich trzy tygodnie temu przydarzyło. Na Omedze. Pech chciał, że był to dość ważny informator, od którego wiele zależało. Powołano specjalną jednostkę, która prześledziła jego losy i która ostatecznie doprowadziła nas na Deuter… a wczoraj w tym barze tylko przypieczętował pan swój los.
- Właśnie, jaki los? - zainteresował się Garrus. - Chciałbym wiedzieć. Lubię mieć na niego wpływ.
- Nikt go panu nie odbiera. Rozkułbym pana nawet, gdybym nie wiedział, jak to może się dla mnie skończyć.
- A jak?
- Butem w twarzy i spontaniczną ucieczką przez zapasowy luk promu? Pańskie umiejętności w zakresie zatykających dech w piersiach akcji nie są najwyraźniej przesadzone, natomiast nad dyskrecją można by trochę popracować.
- Może przejdźmy do rzeczy? - Garrusowi znudziło się bycie pouczanym przez jakiegoś osiłka z organizacji terrorystycznej.
- Do rzeczy? Dobrze, możemy przejść do rzeczy. - Pakier rozsiadł się wygodnie na ławeczce. - Mamy dla pana propozycję nie do odrzucenia. Bardzo proszę o spokojne wysłuchanie tego, co mam do powiedzenia, zanim wyrazi pan swoje zdanie.
- Proszę bardzo, panie…
- Jacob Taylor. Chcielibyśmy zaproponować panu współpracę.
Garrus zaniósł się śmiechem.
- Prosiłem - powiedział z wyrzutem Taylor. - To nie żaden żart. Podejrzewaliśmy, że to pan jest Archaniołem, zanim jeszcze nasz agent miał niefart zbłądzić pod pana celownik. Ba, szukaliśmy pana.
Garrus chciał zapytać po co, ale doszedł do wniosku, że Taylor, który najwyraźniej bardzo lubił swój głos, w końcu mu powie. I przynajmniej się nie obrazi.
- Wnioskując po pana postępowaniu na Deuterze jest pan chyba świadom istnienia projektu "Łazarz".
- Nad dyskrecją można by trochę popracować - nie wytrzymał Garrus. Taylor zgromił go wzrokiem.
- Tak sądziłem. Pan miał być elementem tego projektu. Późniejszym dodatkiem właściwie. To nie my mieliśmy pana zrekrutować, tylko sama komandor.
- Shepard?
- Myślałem, że pan wie.
- Wiem - uciął Garrus. Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie… tego. - Hm. Chcieliście mnie jej podać na tacy, żeby łatwiej wam zaufała? No więc na to nie liczcie, ja się na to nie zgadzam i Shepard też na to nie pójdzie.
- Proszę tak pochopnie nie oceniać tej sytuacji, skoro nie zna pan wszystkich faktów.
- A jakie są fakty?
- Że komandor Shepard skorzysta z naszych zasobów i zgodzi się walczyć ze Zbieraczami pod naszą egidą.
- Zbieracze, hm. Słyszałem o tym. Co nie zmienia faktu, że nic takiego się nie stanie. Znam Shepard lepiej niż ktokolwiek z was.
- No cóż. - Taylor oparł ręce na kolanach. - Nie przekona się pan, dopóki nie zgodzi na współpracę.
- Co? W życiu! - Garrus szarpnął się w kajdankach. - Cholerni ksenofobiczni terroryści!
- To pana wybór. Ale komandor Shepard naprawdę przydałaby się pańska pomoc.
- A co się stanie, jeśli się nie zgodzę?
- Cerberus ma wiele bardzo ukrytych baz w różnych zakątkach Galaktyki. Wiem, że turianie źle znoszą zimno, ale niestety w niektórych z nich bywa dość chłodno.
- Czyli… - Z Garrusa zupełnie uszło powietrze.
- Bez podpisania klauzuli współpracy nawet pan Shepard nie zobaczy. Przykro mi.
Gówno prawda, pomyślał Garrus.
dalej =>