Część II.
Nad ciągnącym się kilometrami wybrzeżem zwieszała się kopuła nieba w barwie, która zlewała się z kolorem morza poniżej. Gdzieniegdzie na kamienistym brzegu widać było ludzkie figurki, małe jak mrówki. W oddali po zboczu góry wspinały się domki o pomarańczowych dachach, tchnące wrażeniem niewymuszonej historyczności. Miranda, zagapiona na reklamę wakacji w stylu retro, zdała sobie sprawę, że nigdy nie była w takim miejscu. Prawdziwe dziecko laboratoriów i strzeżonych osiedli, znające przyrodę tylko z ogrodów na dachach apartamentowców i probówek.
Opuściła powoli kolorowe czasopismo. Za oknem szaruga deszczu zakrywała zdewastowany Paryż, łomotały na wietrze folie powieszone w miejsce wybitych szyb. Brzęczała monotonnie szpitalna maszyneria.
Przewróciła stronę, a tam model o urodzie greckiego posągu przyciskał do kosztownych mebli modelkę, której twarz przysłaniały ciemne loki. To i owo można by w niej poprawić: miała trochę nieładne stopy i kolana, poza tym wydawała się za chuda. Teraz, po wojnie, znowu preferowane będą kobiety krąglejsze; Miranda gdzieś o tym czytała, ale nie pamiętała gdzie, jakby wszystko, co w życiu przyjęła intelektualnie, jakoś jej się pomieszało.
Kiedyś, oczywiście w samotni swojej kabiny i pod płaszczykiem dyskrecji, fantazjowała tak o Shepard. To były złożone, wyszukane scenariusze, nie byle jakie, i zawsze zaczynały się od tego, że Shepard przychodziła do jej biura w jakiejś aktualnej wówczas sprawie i Miranda przyglądała się temu, jak jej ciało porusza się w mundurze, nie musząc pogrążać się w domysłach, jak wygląda pod spodem. Potem obierały różne drogi: dyskutowały o czymś, rozmowa eskalowała w kierunku wzajemnych oskarżeń o różnego rodzaju zaniedbania i dopiero na odchodnym Shepard mówiła jej: "Nie przyszłam tu się z tobą spierać" i uciszała ją, całując gwałtownie. Albo wychodziła, fukając i tupiąc z gniewu, Miranda spoglądała dramatycznie na jej oddalającą się postać, a kiedy siadała przy biurku, Shepard pojawiała się nagle, by złapać ją za kołnierz i z łatwością postawić na nogi, okazując siłę nie tyle przerażającą, co budzącą stworzycielską dumę. Kiedy przycisnęłaby ją, Mirandę, do siebie, wrażenie byłoby takie, jak kiedy stały bardzo blisko w windzie albo na pokładzie promu, oczywiście nie twarzą w twarz, tylko zawsze pod tym kątem, pod którym widać było zadziorny pieprzyk na płatku ucha Shepard i stanowczą linię jej ramion; tylko byłoby to uczucie spotęgowane, elektryzujące. Zaraz potem przychodził wstyd: Shepard to jej najdoskonalsze dzieło, niewłaściwym jest kalać je śmiesznymi fantazjami uczennicy, udawać, że mogłoby się tak stać, w ogóle udawać.
Shepard była prawdziwa. Leżała na łóżku obok. Potwierdził to szybki rzut oka.
Miranda przewróciła kilka stron czasopisma, zastanawiając się z roztargnieniem, ile czasu zabierze wszystkim powrót do rutyny sesji zdjęciowych, modnych restauracji i lamentowania nad jakością publicystyki ekstranetowej. Magazyn, wybrany właśnie ze względów wizualno-sentymentalnych, raczej usypiał ją niż utrzymywał w stanie czuwania, toteż z trzaśnięciem wylądował na podłodze. Nawet to nie obudziło jednak Shepard. Miranda postała chwilę nad jej łóżkiem, patrząc z nabożeństwem na świeże wszczepy skóry pod ochronnymi namiotami tkanek, na tajemnicze wykresy aktywności mózgu na monitorze, na jedną rękę poczerniałą i pozbawioną paznokci, a drugą jakąś taką zwykłą, i upewniwszy się, że nie wstanie przecież i nie wyjdzie, wyjrzała na korytarz.
Para strażników w mundurach Przymierza patrzyła przed siebie z wytrenowaną obojętnością, a u końca korytarza ich bliźniaki pilnowały pułkownika z oparzeniami trzeciego stopnia, nowego kolegi Shepard. Poza tym było pusto; gdzieś ktoś krzyczał dramatycznie, więc pewnie tam zebrał się cały personel medyczny. W szpitalu brakło sprzętu, brakło łóżek i brakło lekarzy i pielęgniarek, ale wszystko cały czas się magicznie znajdowało, i nowi pacjenci byli wciąż przyjmowani. Wszyscy byli w tragicznym stanie, ale nie tak złym jak Shepard.
Korytarz rozbrzmiewał stukotem obcasów. Minęła bezużyteczną windę i zeszła po schodach do izby przyjęć, gdzie trwał zwykły kryzys związany z przyjmowaniem pacjentów: pokryci pyłem ratownicy o charakterystycznie odległym spojrzeniu, przemęczone do machinalności pielęgniarki, lekarze, którzy z wrażenia bezwiednie podrzucali język standardowy dla swoich rodzimych, a pomiędzy nimi ludzkie strzępy na noszach. Miranda podeszła brzegiem zbiegowiska do cudem ocalonego automatu z kawą, wcisnęła guzik, czekając, oparła rękę na biodrze. Wbrew sobie nasłuchiwała rozmów.
- Nie możemy tego zrobić - powtarzał lekarz. - Nie mamy warunków do prowadzenia takich terapii.
- Ale musicie, musicie mu pomóc. Uratował wszystkich sąsiadów z bloku…
- Przykro mi. Możemy zaproponować tylko opiekę paliatywną, którą prowadzi szpital świętego Łazarza…
Tknięta nagłym przeczuciem, obejrzała się przez ramię, ale to nie był nikt znajomy. Chyba. Młody mężczyzna, poparzenia laserowe, trzeci i czwarty stopień. Jedno ramię wyglądało jak ręka Shepard.
- Takie obrażenia wymagają ekstensywnej terapii genowej. - Nie wytrzymała. - Wspomaganej cyberimplantologią, najlepiej z duraluminium.
Ratownicy i rodzina chłopaka popatrzyli na nią z konsternacją, bo cały czas miała na sobie osmalony kombinezon organizacji zamiast lekarskiego kitla z oderwanymi insygniami, a na dodatek nie pamiętała, kiedy ostatnio spała albo brała prysznic. Lekarz poczerwieniał ze złości. Miranda go znała: był to ordynator, jej główny przeciwnik i największa przeszkoda w leczeniu Shepard.
- Dobrze pani wie, że to, co proponuje, jest zupełnie nielegalne na planetach Przymierza! Proszę się nie wtrącać do wewnętrznych spraw szpitala!
- Wbrew pozorom nie jest to sprawa szpitala, tylko kolejnego chorego człowieka, którego próbujecie odesłać z kwitkiem, twierdząc, że nie ma dla niego ratunku. Otóż jest. - Zwróciła się do rodziny, już łagodniejszym tonem: - Proszę w miarę możliwości poszukać takich klinik albo lekarzy. Technologie te są dostępne od lat, tylko zakazane ustawą bioetyczną przyjętą jeszcze w XXI wieku.
- Proszę wracać do swojej pacjentki i nie mieszać ludziom w głowach - warknął lekarz. - Jest tu pani na wyjątkowych warunkach. Lepiej nie nadużywać mojej cierpliwości.
- Proszę mi łaskawie nie grozić - powiedziała lodowato. - A państwo niech się zastanowią, co jest teraz ważniejsze: kurczowe trzymanie się ustawy czy ocalenie życia.
Cała wymiana zajęła dość czasu, by kubek wypełnił się kawą rozpuszczalną. Miranda wyjęła go z automatu i z godnością opuściła zbiegowisko, świadoma toczącej się dalej dyskusji i spojrzeń wwiercających się jej w plecy.
Ratowniczka w czerwonej kurtce dogoniła ją na schodach.
- Ja znam wielu takich… Czy mogłaby pani podać…
Przesłała jej z omni-klucza na czytnik wszystkie potrzebne informacje. Kiedy wróciła do pokoju Shepard, okazało się, że pod jej nieobecność przez zasieki przedarła się grupa maruderów z Normandii, którzy zgromadzili się nad łóżkiem chorej, chuchając na nią swoimi obcymi bakteriami i zostawiając wszędzie drobnoustroje z ulicy. Doktor T'Soni trzymała ją za zdrową rękę, Garrus Vakarian stał u nóg łóżka, usiłując zrozumieć odczyty maszyn, i chociaż ten osiłek z Przymierza trzymał trochę dystans. Patrzył na Shepard z mieszanką bezsilności i poruszenia, jakie nie licuje zwykle z tego typu mężczyznami i Miranda, która chciała ich pod pozorem sterylności odgonić, dała sobie spokój.
- Jak z nią jest, doktorze? - zapytał, cały brudny i osmalony jak górnik.
- Chyba nie zostaliśmy sobie nigdy oficjalnie przedstawieni, chociaż ja wiem, kim pan jest - powiedziała Miranda, po chwili wahania podając mu rękę. Uścisnął ją swoją, ciepłą i wielką jak łopata. - Nie jestem lekarką. Nazywam się Miranda Lawson i nadzorowałam działanie Projektu Łazarz.
Neurony musiały nareszcie się zetknąć w tej niewielkiej czaszce, bo w popłochu cofnął rękę.
- Już nie jest z Cerberusem - wyjaśnił Garrus Vakarian. - Dzień dobry, Mirando.
- Garrus. - Skinęła sztywno głową. - Shepard… Jest stabilna, ale to tyle. W tej chwili nie ma nic więcej, co mogłabym dla niej zrobić. Organizm sam musi zainicjować procedury naprawcze, jeśli tak się nie stanie, my nie…
- Przecież poprzednim razem nieomal wskrzesiłaś ją z martwych - powiedział Garrus ze słabo zamaskowanym wyrzutem.
- Moje pole manewru jest tutaj dość ograniczone ze względu na zniszczenia i niedostępność pewnych materiałów. - Założyła ręce na piersi, przyjmując automatycznie postawę obronną. - Gdyby nie specjalne rozporządzenie admirała Hacketta, w ogóle nie byłabym w stanie zastosować niektórych terapii. Proszę jednak zrozumieć, że nie będą one tak skuteczne jak w pełni wyposażonym laboratorium.
Vakarian przyjął to wyjaśnienie z nieodgadnioną miną. Przez chwilę milczeli, patrząc na siną, zapadniętą twarz Shepard, a James Vega krążył niespokojnie za ich plecami, reprezentując typ człowieka lękającego się zaawansowanej medycyny.
- Co z tobą, Mirando? - odezwała się nagle T'Soni, odrywając wreszcie wzrok od Shepard.
- Co ze mną? - To pytanie wzięło ją z zaskoczenia. - Ja…
Nagle wszyscy na nią patrzyli, i to jakoś zupełnie inaczej niż zwykle, tylko Shepard leżała stoicko z zaciśniętymi powiekami.
- Jak miewa się twoja siostra? - zapytała łagodnie T'Soni.
- Moja siostra przebywa w jednej z Republik - odrzekła powoli Miranda. - Nic jej się nie stało. Jest bezpieczna… i w lepszych warunkach, niż byłaby tutaj. Ja… ja jestem tutaj.
Zabrzmiało to nieco niezgrabnie, bo widzieli przecież, że Miranda tu jest, a zarazem chełpliwie, jakby to diametralnie zmieniało całą sytuację.
- Nie masz problemów z… - Vakarian znacząco zerknął ku posterunkowi za drzwiami.
- Nie. Występuję cały czas incognito, a od admirała otrzymałam najwyższy stopień upoważnienia. Nie boję się ich.
- W najśmielszych snach bym tego nie przypuszczał.
- Myślę, że do pewnego stopnia to oni boją się mnie - wypaliła Miranda, wywołując u wszystkich, oprócz Shepard, śmiech powodowany raczej grzecznością niż absurdalnością tego stwierdzenia.
- Liczymy na ciebie - powiedział Vakarian na odchodnym.
- Wiem. - Popatrzyła mu w oczy, niewielkie, błyszczące i bardzo niebieskie, kojarzące się jakoś niepokojąco z ciężarem osiadającym na barkach.
Kiedy zostały znowu same, usiadła na miejscu T'Soni, ale nie dotknęła Shepard. Przejrzała odczyty z całego dnia i odłożyła je, nie zauważywszy żadnej zmiany. Kawa z automatu zdążyła jej już wystygnąć, więc wypiła zimną, wysunęła fotel na środek pokoju i sięgnęła znowu po magazyn. Na zewnątrz nad Paryżem zapadał zmierzch: deszcz ugasił ostatnie pożary, nad trzynastą dzielnicą nie unosiła się już piekielna łuna. Miranda patrzyła na reklamę nadmorskich wakacji tak długo, aż prawie przestała ją widzieć w poblasku monitorów.
Nazajutrz okazało się, że pułkownik z końca korytarza zmarł. Miranda jadła śniadanie przyniesione przez wolontariuszkę i z progu przyglądała się konduktowi pogrzebowemu lekarzy, pielęgniarek i oficerów Przymierza. Pułkownik przyjechał tym samym transportem co Shepard; też znaleziono go na tyle późno, że nie było miejsca ani warunków leczyć go w Londynie. Został więc przewieziony do Paryża, jednej z mniej zniszczonych aglomeracji Unii Europejskiej. Miranda proponowała jeszcze na pokładzie transportu medycznego, że pułkownikiem również się zajmie, mimo że odniósł mniejsze obrażenia niż Shepard i zapewne należał do tych kretynów, którzy pół roku trzymali ją w areszcie za bohaterstwo, ale jej propozycja spotkała się ze zdecydowanym sprzeciwem lekarzy. Hackett wywalczył dyspensę tylko dla Shepard, która wciąż uparcie trzymała się życia, chociaż mniej już było w niej części naturalnych niż sztucznych.
Za pierwszym razem nie musiała nikogo pytać o zgodę, ba, dostała błogosławieństwo z samej góry i nieprzerwany strumień kredytów opłacających łapówki dla naukowców i lekarzy pracujących nad terapiami na skraju legalności, agentów sprowadzających owych specjalistów i materiały, ochroniarzy i mechy, wreszcie utrzymanie wielkiej stacji w głębokiej przestrzeni. Sama Miranda otrzymywała przez te dwa lata standardową pensję, porównywalną z zarobkami takiego funkcjonariusza Vakariana na Cytadeli, i wydawała ją tylko na kanały VOD na ekstranecie i swoje kosztowne kosmetyki, bo wszystko inne szło na konto Człowieka Iluzji. Z początku projekt sprawiał zresztą wrażenie prywatnej kliniki gdzieś na skraju przestrzeni Przymierza; dopiero gdy Shepard na stole zaczęła przypominać osobę, a nie nieudany eksperyment tkankowy, Miranda pojęła ogrom transgresji, jakiej się dopuszczali. Podniosła wówczas wzrok nad monitora i napotkała spojrzenie Wilsona, który, wnosząc z wyrazu twarzy, pomyślał o tym samym. Nie rozmawiali o tym nigdy, a wrażenie minęło same, jak wszystko: Miranda myślała o tym jak o kontynuowaniu dzieła; skoro ktoś jej dał życie, ona może dać je komuś innemu, w końcu to nie ona pierwsza naruszyła zasady, tylko jej bezbożny ojciec. Mimo tej pracowitej racjonalizacji śniły jej się czasem koszmary, w których Shepard wstawała z katafalku jakoś inherentnie inna niż przed śmiercią, w jej oczach świeciły złe ogniki, a odrestaurowane z taką pieczą dłonie zakrzywiały się w szpony i ku wtórze złowróżbnej muzyki kuśtykała ku Mirandzie, by udusić ją na blacie doświadczalnym.
Śmierć pułkownika coś ze sobą przyniosła: niekoniecznie odmianę, prędzej groźbę, i dwie godziny po porannym obchodzie pielęgniarskim do pokoju wparował ordynator, ostentacyjnie ignorując wszelkie zalecenia Hacketta i całkowicie obecność Mirandy.
- Nie widzę żadnej poprawy - zwrócił się do towarzyszącej mu lekarki. - A ile to już? Tydzień?
- Jeszcze nie jest za późno, by rozpocząć terapię, doktorze.
- Moja pacjentka jest w trakcie terapii - nie wytrzymała znowu Miranda. - Doskonale wiedzą państwo, że to ja odpowiadam za nią i jej zdrowie.
- A dobro pacjentów jest najważniejsze - powiedział obłudnie ordynator, usiłując podejrzeć wyniki Shepard. Miranda zasłoniła je swoim ciałem. - W obliczu braku efektów pani… "terapii"… może nadejdzie moment, w którym będziemy zmuszeni interweniować. Dla dobra pacjentki, oczywiście.
- Ma pan cały szpital pełen bardzo chorych ludzi. Proszę się najpierw zająć nimi.
- Oczywiście. Ale - przerwał dramatycznie, unosząc palec wskazujący i zataczając nim krąg - to wszystko długo już nie potrwa. Z chwilą zawieszenia stanu wojennego…
Miranda odprowadziła go nienawistnie wzrokiem. Nie mogła pojąć, jak szybko pod nieobecność prawdziwych wrogów ludzie znajdywali sobie nowych, choćby w grę wchodziło zdrowie, i to zdrowie kogoś, dzięki komu mogli w ogóle jeszcze kontynuować te swoje śmieszne wojenki.
Shepard leżała tak, jak położono ją po przyjeździe do szpitala, szara i popsuta; jej pierś unosił respirator, krążenie pobudzał laser. W jednym ten przeklęty ordynator miał rację: nie było żadnej poprawy, żadnej zmiany. Miranda wprowadziła ją w stan wegetatywny i nie potrafiła z niego wybudzić, zostawiła ją gdzieś w tej ciemności poza pokojem w paryskim szpitalu i nie potrafiła stamtąd zabrać. Taka była mocna: jedna kobieta z garścią używanego sprzętu i nieprzydatną wiedzą pięciu naukowców.
- Przepraszam, Shepard - powiedziała, po raz pierwszy chyba zwracając się bezpośrednio do niej. - Przepraszam, że nie mogę ci pomóc. Tak bardzo bym chciała, wierz mi.
Shepard raczej jej nie usłyszała, a nawet jakby usłyszała, to i tak nie mogła się odezwać. Jej mózg funkcjonował na innych obrotach, jak samochód na jałowym biegu: działał, ale nie mógł ruszyć.
Perspektywa porażki, którą Miranda odsuwała od siebie cały ten czas, właściwie od początku inwazji, nareszcie stała się realna.
Kiedy pielęgniarka przyszła popołudniu, Miranda usiłowała doprowadzić się do porządku. Nie udało jej się chyba do końca, bo dziewczyna najpierw przyglądała jej się kątem oka, a potem wprost zaproponowała jej skorzystanie z łazienki i pokoju pielęgniarek.
- Dam pani kitel i nic nie powiem lekarzom - przyrzekła. - Mogę też przyjść po dyżurze i zostać z pacjentką.
Miranda nie znosiła litości i przyjmowania pomocy od kogokolwiek, a jeszcze bardziej pogardzała uciekaniem od problemów, ale realistycznie przyjmowała, że mogłaby nie znieść kolejnego strasznego wieczoru przy nieruchomej Shepard. Wciąż pozostawała jednak sobą, więc, zanim pielęgniarka przyszła z dyżuru, Miranda sprawdziła dokładnie wszystkie jej papiery i dopiero wtedy, powoli, opornie odeszła od łóżka Shepard.
Kiedy leżała na wąskiej pielęgniarskiej kozetce, usiłując przekonać swój organizm, że może wreszcie sam spać, umysł nieproszony podsuwał jej nie tyle koherentne myśli, co pourywane obrazy tego, co się stanie, jeśli Shepard nigdy się nie obudzi. To byłaby największa klęska Mirandy: jej jedyne dziecko, zbuntowane do tego stopnia, że nie wróci na wyraźne wołanie; niezapomniany ogień, wtórny grzech, chwila w altanie. Przez moment miała chyba nawet halucynacje, bo wydawało jej się, że słyszy śmiech dzieci bawiących się w ogrodzie, ale to był tylko szum wentylacji.
Obudziła ją pielęgniarka.
- Przepraszam. - Głos jak z głębi studni, twarz jak przez zasłonę. - Muszę już iść do domu. Chce pani spać czy wrócić do pacjentki?
Miranda usiadła powoli, usiłując dogonić jakiś genialny, proponujący rozwiązanie sen. Nic z tego: umknął jej, nie znajdując pożywki w umyśle niewiele mniej zmęczonym niż uprzednio.
- Ile spałam?
- Cztery godziny.
- To wystarczy. - Usiadła i przetarła oczy. - Bardzo dziękuję za pomoc.
Pewną naiwnością było spodziewać się, że po powrocie do pokoju da się zastać zmienioną sytuację: Shepard leżała tam jak uprzednio, zwrócona martwą twarzą do sufitu, tylko światło padające przez brudne okna połyskiwało jej na skórze. Niebo przecierało się wreszcie po ustaniu pożarów, a to, co błyszczało, nie było zdrową cerą, tylko aluminiowymi implantami, które Miranda sama tam umieściła w ramach projektu "Łazarz". Na pierwszy rzut oka nie było ich więcej niż organicznych tkanek, ale Miranda znała prawdę: pięćdziesiąt sześć procent Shepard było w tej chwili niebiologiczne, to więcej niż połowa; być może więcej, niż ktoś uznałby za ludzkie.
Nagle przyszło jej do głowy - w ten nonszalancki, przypadkowy sposób, w jaki pojawiają się tam zwykle błyskotliwe koncepcje - że cała ta terapia jest faktycznie źle prowadzona, ale nie w sposób, w jaki spodziewał się tego ordynator. Wywołała więc omni-klucz, przycisnęła stopą wyłącznik lasera, przyciągnęła do siebie panel kierowniczy maszynerii podtrzymującej życie i zagłębiła się w pracy.
Przekalibrowanie wszystkiego pod kątem implantów zabrało godziny, ile dokładnie, nie wiedziała, bo zasnęła na siedząco, z głową na klawiaturze. Wyczerpanie było na tyle znaczące, a przerwy pomiędzy kolejnymi drzemkami na tyle niewielkie, że, kiedy usłyszała zamieszanie na korytarzu, nie potrafiła dość sprawnie rozróżnić między jawą a snem i zlekceważyła odgłosy sporu. W końcu jednak stało się to na tyle natarczywe, że uniosła głowę, a potem przeczesała włosy palcami i wstała.
- Co tu się dzieje? - Otworzyła z impetem drzwi na korytarz, mając nadzieję, że jej ton odciągnie uwagę od całej żałosnej reszty. Czterech żołnierzy - dwie warty - i jedna wolontariuszka obrzucili ją skonsternowanymi spojrzeniami. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, czemu zakłócacie państwo odpoczynek pacjentom?
- Przyniosłam pani coś do jedzenia - odezwała się dziewczyna. Miranda poznawała ją: nie była to ta dziewczyna co zwykle, tylko ratowniczka, która poprosiła ją o namiary na kliniki i lekarzy operujących poza prawem bioetycznym. - Oni nie chcieli mnie wpuścić! Ani nawet nic pani podać!
- Mamy ścisłe rozkazy dotyczące tego, kto ma dostęp do pacjentki - zaburczał jeden z wartowników. - To się tyczy również wolontariuszy. Pani nie jest na tej liście.
- To jest ściśle strzeżone piętro, to prawda - potwierdziła Miranda. - Ale skoro już tu jesteśmy, to mogę to chyba wziąć? Dzię…
Urwała, widząc zmianę na twarzy dziewczyny. Była ona dość wysoka, odpowiednio stojąc, mogła zajrzeć do pokoju i zobaczyć łóżko. I to, kto na nim leży, oraz co się z nim teraz dzieje.
Miranda odwróciła się na pięcie. Skóra Shepard nie błyszczała już w coraz bardziej rozmytym świetle, tylko poruszała się, przywodząc na myśl zarazem tak biologiczne rzeczy jak rosnące ciasto, jak i tak mechaniczne jak roboty rolnicze. Był to triumf, niewątpliwie, ale jeden rzut oka na żołnierzy i wolontariuszkę uświadomił jej, że nie wszyscy zapewne o tym tak myśleli.
-…kuję. Proszę wracać na stanowiska.
Drzwi zatrzasnęły się z sykiem szczelnej śluzy. Miranda odłożyła styropianowe pudełko z racją żywnościową, podeszła do Shepard i odgarnęła jej włosy z czoła. Stanowczy łuk brwi, garb nosa, linia szczęki, odtworzone niegdyś przez Mirandę z nieludzką pieczołowitością, wszystko to zdawało się już opuszczać krainę martwej natury.
Shepard nie obudziła się tego dnia ani następnego, ani nawet następnego, czy nawet w następnym tygodniu. Zniesienie stanu wojennego usankcjonowało opór ordynatora szpitala i zmusiło Hacketta do przeniesienia Shepard do ośrodka rehabilitacyjnego w innej części kontynentu. Miranda nie mogła się już nią zajmować; zniesienie pieczy nad Shepard sprawiło, że na nowo stała się ścigana. Uciekła, nie planując prosić nikogo o pomoc, i poszło jej łatwiej, niż przypuszczała, bo panował chaos administracyjny i wszystkie granice były dziurawe. Gdy Shepard się ocknie, i tak będzie wiedziała, komu to zawdzięcza.
Nie był żaden nowy początek; odtąd wszystko miało być zupełnie inne.
dalej =>