Czyli Panu Gombrowiczowi lamerski hołd, nie będący niczym więcej, jak wypocinami, elukubracją, żeby nie powiedzieć sofizmatem zamęczonego rzeczywistością szkolną umysłu.
Wyrwane z kontekstu, ale cóż... Bywa. I tak nikt tego nie czyta, więc nie żeby mi zależało ;D
Jest to dar wspaniały, bo ułatwia stylizację i ubogaca język, ale jednocześnie przekleństwo. Bo przeczytałam lub obejrzałam coś inspirującego i czuję w końcu wenę, rwę się do pisania, więc zaczynam - ale słowa, które wypływają z mojego umysłu i duszy, podróżują przez nerwy, tkanki, mięśnie i naczynia limfatyczne, by w końcu spaść wraz z opuszkami palców miarowo, rytmicznie na klawiaturę, jak deszcz wiosenny na miedziany daszek lub spłynąć na papier przez pióro tudzież długopis trzymany miękko, jak nieśmiałą dłonią czułego kochanka, bądź czułą dłonią nieśmiałego kochanka, a czasem stanowczo, w uchwycie wojownika przed krokiem w ostateczność, przed pojedynkiem o serce wybranki, zaciskającego na rękojeści miecza palce do momentu granicznego zbielenia knykci to nie są moje słowa. Nie moja ekspresja. I cierpię. Bo te prawdziwie moje słowa wciąż są we mnie, pragną się uwolnić, wydostać z okowów niedoskonałej powłoki ludzkiego ciała, więżącej lotnego ducha, lecz zostały pokonane, zmiażdżone przez słowa cudze, które posiał we mnie inny autor i które teraz zdradziecko wykiełkowały i dały upust swej nikczemności.