Bez powodu, fanfiction

Oct 09, 2008 20:55

Title: Bez powodu
Author: nickygabriel
Fandom: Starsky & Hutch
Characters/Pairing: Starsky & Hutch (gen)
Rating: PG-13
Warnings: none
Word Count: 2181
Notes: in Polish

Starsky zatrzymał samochód przed motelem i spojrzał z ukosa na przyjaciela, który - odkąd przekroczyli granicę stanu - nie odezwał się ani słowem. Ale nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jak bardzo obaj byli zmęczeni po całym dniu jazdy samochodem. Hutch wpatrywał się przed siebie, ale nie sprawiał wrażenia, żeby cokolwiek widział. Starsky znał to spojrzenie - znał powody takiego zachowania i nie był wcale pewny, czy mu to się podoba. Hutch zdaje się był właśnie w trakcie podejmowania jakiejś niezwykle dla niego ważnej decyzji i Starsky postanowił mu w tym nie przeszkadzać, chociaż podejrzewał, o co chodzi już od Colorado. Kilka minut i tak nie robiło większej różnicy, a Nowy Jork to przecież nie zając - nie ucieknie. Z Atlanty do Bronxu tylko dwa dni drogi, maksymalnie. Ponadto, znając swój sposób jazdy, Starsky śmiał twierdzić, że wystarczy im jeden, nawet w takim śniegu, w jakim dotąd jechali. Uśmiechnął się lekko do tej myśli i spojrzał ponownie na przyjaciela. Hutch właśnie wziął głębszy oddech i na moment zamknął oczy.

Dopiero wtedy Starsky położył mu dłoń na ramieniu i zapytał:

- Już lepiej?

Hutch powoli pokręcił głową, ale nadal na niego nie patrzył.

- Starsk? - odezwał się po bardzo długiej chwili, kiedy kolega nie tylko nie zabrał dłoni, ale zręcznie masował napięte mięśnie na jego karku.

- Hm? - Starsky spojrzał na niego pytająco.

- Ehm... - cisza - miałbyś coś... - odrobinę dłuższa cisza - może powinniśmy..? Uważam...

Starsky uścisnął mocniej jego ramię i przerwał tę nieskładną wypowiedź:

- Hej, to ja tu siedzę, gdybyś jakimś sposobem zapomniał - skarcił go. - Od kiedy to się mnie boisz, co?

Hutch zamrugał gwałtownie i dopiero wtedy odwrócił głowę w jego stronę.

- Po-powinniśmy... powinniśmy wziąć osobne pokoje - oświadczył słabo, ale nie odwrócił wzroku.

Starsky uniósł jedną brew, tak że skryła się pod jego czarną czupryną.

- Zbyt głośno chrapię, co? - zapytał z udawanym wyrzutem w głosie.

Hutch musiał się roześmiać, a w jego wzroku pojawiła się, wcale nieukrywana, wdzięczność.

- Cokolwiek zechcesz, Słonko - zgodził się Starsky i wyszedł z samochodu.

Hutch jeszcze przez chwilę siedział w bezruchu, ale kiedy przyjaciel wyciągnął ich plecaki z bagażnika, wziął od niego swój i razem weszli do motelu.

Starsky wiedział, że połowa jego ubrań i przybory do golenia były w plecaku kumpla, ale zdawał sobie sprawę z faktu ile Hutcha kosztowała ta prośba, więc postanowił go nie uświadamiać.

Na razie.

* * *

Hutch leżał na łóżku i wpatrywał się w sufit, na którym od czasu do czasu pojawiały się światła samochodów wjeżdżających lub wyjeżdżających z motelu. Powiedzieli Dobey'emu, że to będą ich wakacje, ale Hutch wiedział, że dla Starskiego to czas na udowodnienie sobie i całemu światu, że znowu nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Przejechanie całego kraju tylko po to, żeby spędzić święto Hanukkah ze swoją matką i bratem, było jedną z rzeczy, które dotąd zawsze znajdowały się poza zasięgiem przyjaciela. I wcale nie dlatego, że dopiero przed trzema tygodniami skończył rehabilitację po tym, jak w maju został postrzelony na parkingu przed komisariatem. Powód był inny: nigdy nie dostali tylu dni wolnych jeden po drugim. Starsky jakimś sposobem przekonał ich kapitana, że bezwzględnie potrzebują trzech tygodni wyłącznie dla siebie, obiecując oczywiście, że będą pracować nadgodziny w Boże Narodzenie i w Nowy Rok. Za tę cenę - jakże niewygórowaną cenę - dostali dwadzieścia dni urlopu. Hutch jeszcze nigdy wcześniej nie był tak szczęśliwy.

Od maja nie odstępował kolegi ani na krok. Tak, na początku Starsky potrzebował go przez prawie dwadzieścia cztery godziny na dobę, a w szpitalu czasami Hutch pozwalał innym przejmować część obowiązków, ale kiedy Starsky wrócił do domu, to Hutch był tam dla niego przez cały czas. Przez cztery miesiące pracował tylko w domu i ani razu nie wyjechał na ulicę. Kolejny miesiąc rehabilitacji partnera spędził na komisariacie, kiedy obaj pracowali za biurkiem i czekali na zgodę lekarzy, mających orzec czy kiedykolwiek wrócą tam, gdzie było ich miejsce. I wreszcie w październiku wrócili.

Teraz był grudzień, a Hutch nadal nie mógł zmusić się do podjęcia tej decyzji. Decyzji, na którą Starsky z pewnością czekał już z utęsknieniem i tylko z czystej uprzejmości, lub z litości, sam nie poruszył jeszcze tego tematu.

Hutch uderzył dłonią w łóżko, zaciskając zęby. Jedna ściana - tylko jedna ściana, a tyle bólu. Wiedział, że potrafi oddychać, nie słysząc oddechu przyjaciela. Wiedział, że potrafi żyć, nie czując pod palcami uderzeń jego serca. Ale to było trudne. Dawniej Starsky był czymś oczywistym w jego życiu. Jedyną stałą, której zawsze mógł się trzymać, na której zawsze mógł polegać. Teraz każdy nowy dzień był tylko kolejnym darem losu.

Pukanie w drzwi - nie wiedzieć, czemu - wcale go nie zaskoczyło.

- Musimy pogadać - powiedział Starsky, kiedy tylko Hutch mu otworzył. Kolega też jeszcze nie zmienił garderoby, a Hutch z zaskoczeniem zauważył, że jego widok ucieszył go tak, jakby nie widzieli się, co najmniej dziesięć lat. Odsunął się, żeby wpuścić go do środka, a później zamknął drzwi.

- Jasne - mruknął. - O czym?

Starsky stanął na środku pokoju z założonymi rękami i przez chwilę milczał. Wreszcie odwrócił się i spojrzał na Hutcha z zastanowieniem.

- Jedno pytanie - wyjaśnił spokojnie.

Hutch nic nie powiedział, tylko uniósł brew zachęcająco, chociaż serce biło mu tak głośno, że bał się, czy Starsky go aby nie słyszy.

- Ufasz mi?

Hutch zamrugał zaskoczony, bo nie takiego pytania się spodziewał. "Kiedy wreszcie dasz mi spokój?", "Nie uważasz, że najwyższy czas to skończyć?", "Jak długo jeszcze masz zamiar być moim cieniem?" - to były pytania, których oczekiwał.

- Co? Jasne, że ci ufam - oświadczył zbity z tropu. Przez dziewięć lat spędzonych na ulicy trudno byłoby mu zaufać komukolwiek bardziej, niż jemu.

Starsky zrobił parę kroków w jego stronę i dopiero kiedy stali tak blisko, że Hutch zauważył kilka siwych włosów na głowie przyjaciela, brunet zapytał ponownie:

- Nie, Hutch - wyszeptał poważnie i położył mu dłoń na piersi. - Ufasz mi?

Hutch nagle doszedł do wniosku, że nie rozmawiają wcale ani o pracy, ani o niebezpieczeństwach czyhających na nich w ich dzielnicy. Uścisnął więc jego dłoń, ale nie cofnął później ręki.

- Wiesz, że tak - powtórzył.

Starsky też się nie poruszył.

- Więc dlaczego się tak katujesz? - zapytał z urazą.

Hutch uznał, że coraz bardziej przestaje mu się to podobać, ale Starsky czytał w nim jak w otwartej książce. Poza tym, nigdy jeszcze go nie okłamał i nie miał zamiaru zaczynać. Chciał się odsunąć, ale kolega mu nie pozwolił.

- Przestań, Hutch. To twój pokój, dokąd chcesz iść?

Hutch wziął głęboki oddech i dopiero wtedy Starsky wypuścił jego dłoń ze swojej. Hutch podszedł do łóżka i usiadł na nim ciężko.

- Słuchaj, Gordo, wiem do czego zmierzasz, ale oboje wiemy, że pewnego dnia to musiało się stać. Po tym jak robiłem wszystko, żebyś mógł znowu żyć jak dawniej, ciągle jeszcze siedzę ci na karku. Najwyższy czas, żebym... - Hutch machnął ręką, wiedząc, że nie musi nic dodawać.

Starsky usiadł obok niego, tak że ich ramiona się dotykały, ale patrzył gdzieś przed siebie.

- Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego nigdy nie kazałem ci się wyprowadzić? - zapytał cicho.

Hutch zmarszczył brwi i spojrzał na swoje dłonie.

- Cały czas się nad tym zastanawiam - mruknął.

- I? - Starsky przechylił głowę, więc teraz Hutch nie miał innego wyjścia, jak na niego popatrzeć.

- I uznałem, że pewnie czekasz, aż sami ci to zaproponuję... - wzruszył ramionami.

- ...żeby nie ranić twoich uczuć? - roześmiał się Starsky. - Naprawdę myślisz, że gdybym rzeczywiście chciał się ciebie pozbyć, to bym ci tego nie powiedział wprost?

Hutch przeciągnął sobie dłońmi po twarzy, bo doskonale pamiętał, że przyjaciel potrafił nie wybierać w słowach, kiedy rzeczywiście zachodziła taka potrzeba.

- Starsk, to nie tak jak, kiedy Van odeszła - zaprotestował. - Wiem, że wtedy kazałeś mi poszukać sobie własnego mieszkania, kiedy spędziłem u ciebie pół roku czekając na rozwód.

Starsky nadal się uśmiechał.

- Nie bardzo ci się chciało - sprecyzował.

Hutch potrząsnął tylko głową.

- Tak, i wtedy sam mi je znalazłeś.

Starsky milczał przez chwilę, ale wreszcie położył mu dłoń na kolanie.

- A więc co się zmieniło, hm? - zapytał poważnie. - Jeśli nadal ze mną mieszkasz, to tylko dlatego, że nie mam nic przeciwko temu.

Hutch wstał gwałtownie i bezwiednie odsunął sobie włosy z twarzy.

- Tylko ja nie rozumiem: dlaczego! - wykrzyknął, po czym odetchnął głęboko, bo nie miał zamiaru wrzeszczeć.

- I to jest powód, czemu chciałeś tę noc spędzić sam? - Starsky nadal siedział na łóżku i przyglądał mu się z zainteresowaniem.

- Nie - Hutch zaczął tłumaczyć, jak małemu dziecku. - To jest powód, dlaczego chciałem, żebyś ty spędził tę noc sam.

Starsky zacisnął zęby, bo tym razem wyglądało na to, że teraz on potrzebuje sobie powrzeszczeć.

- A nie przyszło ci nigdy do głowy, idioto, że może ja cię też potrzebuję?!

Hutch tylko potrząsnął głową, ale powiedział bez żalu:

- Już nie.

Reakcji Starskiego na te słowa się nie spodziewał. Przyjaciel wyglądał jakby go uderzył. Jeszcze nigdy nie widział w jego spojrzeniu takiego bólu.

- Co to znaczy "już nie"? - wyrzucił z siebie. - Tylko dlatego, że znowu robię stówę w dziesięć sekund nie znaczy, że cała reszta mojego życia przestała mieć jakiekolwiek znaczenie! - zerwał się z łóżka i stanął przed nim z determinacją we wzroku.

Hutch też nie wytrzymał i wbił mu palce w ramiona.

- Starsk, czy ty nie rozumiesz, że szlag mnie trafia od tego, co teraz czuję? - odparował. - Przecież ja ciągle muszę się przekonywać, że nadal tu jesteś! Że żyjesz! Że...

- A ty myślisz, że ja czuję to inaczej?? - przerwał mu Starsky. - Dla mnie to jest jeszcze trudniejsze! Bo to ja byłem martwy, nie ty!

Hutch zrobił krok do tyłu, bo tym razem to on poczuł się, jakby ktoś go uderzył. Starsky od razu zorientował się co powiedział, ale było za późno, żeby to cofnąć.

- Przepraszam - powiedział szczerze, wyciągając dłoń, jakby chciał go dotknąć, ale się rozmyślił i patrzył na niego tylko pytająco.

- Cóż, to prawda - skomentował Hutch. - Nie powiedziałeś niczego, co by nie było faktem.

Starsky stał przez chwilę w bezruchu, po czym opadł na łóżko i spojrzał w sufit.

- Ale ty nie rozumiesz - powiedział tak cicho, że Hutch musiał usiąść obok niego, żeby usłyszeć ciąg dalszy. - Ja pamiętam ten czas. To, co było przedtem... i później.

Hutch poczuł, jak serce zaczyna mu bić szybciej. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali.

- Pamiętasz te trzy minuty? - wyszeptał z wahaniem, patrząc na przyjaciela wyczekująco.

- Poniekąd - Starsky wzruszył ramionami.

- Słuchaj, Starsk, wiesz, że nie musisz mi nic mówić, jeśli tego nie chcesz - zaproponował Hutch, ale kolega tylko wsunął swoją dłoń pod jego.

- Pamiętam zimno - zaczął powoli. - I ciemność. Pamiętam ciebie na tym parkingu... i później już nic, tylko zimno. I ciemność. I nic więcej. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale pamiętam, że to trwało wiecznie - przerwał na chwilę i zamknął oczy. - Czasami słyszałem jakieś głosy, ale to nigdy nie trwało długo. Zazwyczaj to byli lekarze, albo pielęgniarki. Ciebie nie słyszałem. Nigdy nie czułem się tak samotny, jak wtedy. Nigdy nie było mi tak zimno. Wiem, że mówią o ogniach piekielnych, ale uwierz mi, Hutch, w piekle jest zimno. I nikogo tam nie ma. Nikogo oprócz... - Hutch uważał, że Starsky za chwilę połamie mu palce, ale nic nie powiedział, zacisnął tylko zęby, bo bardziej bolał go ton głosu przyjaciela niż jego żelazny uścisk. - Byłem sam. Absolutnie sam... Byłeś kiedyś absolutnie sam, Hutch? - zapytał, ale nie czekał na odpowiedź. - Najgorsze jest jednak to, że ciągle pamiętałem, co czułem, kiedy nie było mi zimno, kiedy nie wszystko było czarne. Kiedy nie byłem sam. To najbardziej bolało. Wiedziałem, czego nie miałem. Co straciłem. I wtedy poczułem ten koszmarny ból. Jakby ktoś wyrywał mi serce. Później... - Starsky odwrócił głowę, ale Hutch zauważył, że kolega miał łzy w oczach, więc nie zapytał go, co było później. To były jego trzy minuty. - Ale potem znowu wróciło zimno... i ciemność.

Starsky na chwilę zamilkł, ale nadal nie wypuścił dłoni przyjaciela ze swojej. Hutch cierpliwie czekał na ciąg dalszy, jeśli jakiś miał nadejść, bo wiedział, co sam czuł w ciągu tamtych dni, kiedy Starsky leżał nieprzytomny w szpitalu. Hutch bał się go nie tylko dotknąć, ale bał się również cokolwiek powiedzieć, bo przyjaciel wyglądał tak, jakby każdy dźwięk mógł zrobić mu krzywdę. Ale po wielu dniach zdobył się na odwagę, jedynie po to, by przekonać się, że Starsky miał zimne dłonie. Kiedy, kilka godzin później, skończył opowiadać mu o wszystkim, co robił tropiąc Guntera, ich ciała miały już tę samą temperaturę. I tamtego dnia Starsky spojrzał na niego po raz pierwszy odkąd go postrzelono.

- W pewnej chwili jednak - odezwał się znowu Starsky, a Hutch drgnął słysząc jego głos, bo zamyślił się tak głęboko, że zapomniał gdzie byli. - W pewnej chwili przestałem być sam. Nadal czułem zimno i otaczała mnie ciemność, ale nie byłem już sam - usiadł i spojrzał mu w oczy. - Hutch, naprawdę nie warto. Nie ma żadnego powodu, żeby z tego rezygnować. Podaj mi jeden i nie będę cię zatrzymywał. Zresztą, nie musisz mi nawet podawać powodów. Ja też ci ufam. Jeśli naprawdę tego chcesz, nie zatrzymam cię.

Tym razem Hutch odwrócił głowę, ale dawno przestał się krępować przed przyjacielem, więc spojrzał na niego ponownie i zapytał:

- Nadal jest ci zimno?

Starsky pokręcił głową i uśmiechnął się lekko.

- Założę się, że przyszedłeś tu tylko po to, żeby mi chrapać do ucha - mruknął Hutch i zwichrzył mu włosy. Obaj wiedzieli, że nie istniał ani jeden powód, o który pytał Starsky.

- Ja tu przyszedłem po szczotkę do zębów i piżamę, ośle. Nie myślisz chyba, że pójdę spać w dżinsach? - Starsky wstał i podszedł do jego plecaka.

- Też cię kocham, Gordo - Hutch rzucił w niego poduszką.

KONIEC

fikaton, fandomstories

Previous post Next post
Up