Na odtrutkę po słabym sezonie Gry o Tron i słabym piątym tomie Pieśni Lodu i Ognia. Fik fluffowy, crackowy i poliamoryczny. Bez większych ambicji. Nie zawiera: grittiness, realpolitik. Zawiera: wszystkich sypiających ze wszystkimi, łącznie z shipami średnio lubianymi w fandomie (chociaż te chyba głównie jako tło). Główny ship: [spoilerowy] Sansa/Jon/Daenerys. AU do III, IV i V tomu (przynajmniej), spoilery jak wyżej, do tomu piątego włącznie. Jak łatwo się domyślić, wskrzeszam niektóre postaci, a inne uśmiercam lub pomijam. Całość ma około 13 tysięcy słów, ten rozdział: 3,600. Ostrzeżenia: najróżniejsze shipy (również poliamoryczne). Brak nadmiernych ambicji literackich. Fluff. Śluby. Dzieci (traktowane instrumentalnie). Secondary embarrassment.
^~ * ~ * ~^
Rozdział II
Tej nocy, podobnie jak zeszłej, śniło jej się, że znowu była w Królewskiej Przystani. Po przebudzeniu zorientowała się, że naprawdę jest w Królewskiej Przystani i w ramach protestu zanurkowała z powrotem pod kołdrę, dodatkowo otulając się narzutką z rysia.
Nienawidziła Królewskiej Przystani. Wcale jej nie przeszkadzało, że królewski edykt wysłał ją wraz z mężem na wygnanie do Casterly Rock ― Casterly było bardzo przyjemnym miejscem dla emerytowanej kurtyzany―szpiega. Jako pani Casterly Rock mogła spocząć na laurach i pozwolić panu mężowi zająć się wymyślaniem sobie (i jej) rozrywek. Tywin Lannister był zaś nadzwyczaj pomysłowym mężczyzną, a jego zainteresowania oscylowały pomiędzy rządzeniem całym światem (z przyczyn wyższych realizowanych na nieco zmniejszonej skali rodzinnej), rządzeniem całą Lady Shae (realizowanym w sposób obustronnie satysfakcjonujący w przeważającej części w sypialni, chyba że akurat naszło ich w innym pomieszczeniu), a polowaniem i oprawianiem zwierząt.
Czasami usiłował też pomagać pani małżonce w wychowywaniu dzieci; niestety, w tej jednej dziedzinie życia ekstremistyczne tendencje Lorda Tywina nie były do końca wskazane i Lady Shae zmuszona była sprawować ścisłą kontrolę nad interakcjami ukochanego męża z ich wspólnym potomstwem, by uniknąć demoralizacji i zdziwaczenia, które stało się udziałem jego dzieci z pierwszego małżeństwa.
Dlatego też, gdy tylko Lady Shae nieco bardziej oprzytomniała i zdała sobie sprawę z tego, że jest już z pewnością pora śniadania i męża nie ma z nią w łożu, narzuciła na siebie na byle jaką podomkę i popędziła do komnaty jadalnej, by ocalić dzieci i ojca przed grożącą obu stronom traumą.
Niestety, było już niemal za późno. Na stole stała owsianka i podczas gdy Kevan i Tynna grzecznie wsuwali swoje porcje, Dyanna wpatrywała się w miseczkę z nieskrywaną urazą, tak jakby miała nadzieję, że lada moment stanie ona w płomieniach.
Lord Tywin miał minę pełną dezaprobaty.
― Zjesz tę owsiankę ― stwierdził ― albo nie jesteś moim… ― …zaproszona na przejażdżkę na kucyku! ― przerwała Shae. Dyanna wlepiła w nią niezadowolone spojrzenie. ― Kucyki są dla małych dzieci. Dlaczego miałabym chcieć jeździć na kucyku? Na jakim kucyku? Kevan tymczasem rzucił się na swoją owsiankę ze zdwojoną energią, bo on akurat przepadał za kucykami.
― Kochanie, rozmawialiśmy o tym. Stopniujemy wyrazy niezadowolenia. Lord Tywin odetchnął głęboko. ― Grzeczne dzieci jedzą owsiankę by urosły im silne kości ― oznajmił, z miną głębokiej koncentracji. ― Po co mi silne kości, tato? ― zapytała Dyanna. ― Żeby przetrwać zamachy skrytobójców uzbrojonych w kamienie i uniknąć zrzeszotowienia na starość. Dyanna westchnęła ciężko i zagłębiła łyżkę w misce. Shae potrząsnęła głową. Królewska Przystań źle działała także na jej pana męża ― a on przynajmniej, w odróżnieniu od niej, miał w okolicy znajomych. Ona z przebywających w mieście osób, nie licząc rodu Lannisterów, znała właściwie jedynie Lady Sansę, a w dodatku dokładna natura ich znajomości była co najmniej problematyczna w obliczu obecnej pozycji Lady Shae.
Ten stan rzeczy był nie do zniesienia i musiał zostać zmieniony. Na szczęście Lady Shae nigdy nie miała problemów z nawiązywaniem kontaktów z ludźmi.
*~*
Bycie zaginionym Targaryenem nie było takie złe, przynajmniej nie teraz, po zakończeniu wojny, gdy pierwszym skojarzeniem z rodem przestało być „psychopatyczni piromani” a zaczęło być „wojownicza księżniczka ratująca królestwo od pewnej śmierci z łap lodowatych potworów” oraz „jej bratanek książę małżonek”.
Jon nie był wojowniczą księżniczką, ale dzięki doświadczeniu w dostawaniu gorszej roli we wszystkim, jakoś radził sobie z tym obciążeniem psychicznym. Znacznie pomogły mu w tym również długie rozmowy z Jaime’im Lannisterem, który, jak na nieudanego zabójcę małych dzieci, przy bliższym poznaniu okazał się być zaskakująco sympatyczną osobą. Jaime wyjaśnił Jonowi, że seks ze spokrewnioną sobie kobietą jest w porządku o ile kobieta ta jest wyjątkowo piękna, a podwójnie w porządku, jeśli nie ma ona męża i potrójnie, jeśli jest się jej mężem. Potem wmówił Jonowi, że wzajemna masturbacja nie liczy się jako zdrada, ale na ten epizod należało spuścić zasłonę niepamięci, choćby dlatego, że Daenerys ciągle jeszcze mogła sobie przypomnieć, że jest zazdrosna i nakarmić Lannisterami swoje smoki.
A właściwie ich smoki, choć Jon z trudem przyzwyczajał się do tej myśli. Dawał sobie jeszcze dekadę na oswojenie z tą świadomością; z samymi smokami oswoił się zaskakująco szybko.
Życie jako Targaryen, a nie Snow, wiązało się z licznymi przywilejami. W związku z narzuconą przez Daenerys zmianą statutu Nocnej Straży został zwolniony z celibatu i mógł przyjąć na siebie obowiązki męża, ale nie został koronowany królem, a jedynie księciem małżonkiem, by zachować choć trochę honoru ― decyzja ta okazała się nadspodziewanie słuszna, bo nie tylko mógł w ten sposób wymigać się od niektórych strasznych rytuałów koronacji, o których z jakichś powodów księgi historyczne milczały, ale też jego główna funkcja, oprócz doradczej, była reprezentacyjna, co nadzwyczaj mu odpowiadało.
Po pierwsze, wszyscy go lubili. Było to nowe doświadczenie; podczas gdy Daenerys była obwiniana za inflację, podatki, plagi, pożary i tym podobne, Jon był ulubieńcem tłumów. Krzykacze miejscy okrzyknęli go Słoneczkiem Westeros i śledzili każdy jego krok; jego podobizny lądowały na zastawach, miniaturach, wyszywankach, a ponoć nawet bieliźnie; na jego cześć nazwano nowy teatr, dwie ulice, napisano pięćdziesiąt pieśni, dwa poematy i jedno przedstawienie teatralne dramatyzujące jego losy za Murem.
Białe szczenięta były najpopularniejszym prezentem na dzień imienia.
Po drugie, naprawdę wszyscy go lubili.
Niektórzy niemal za bardzo; jedynym mankamentem jego sytuacji była konieczność bronienia się kijem i Duchem przed tłumem zainteresowanym rzuceniem się na niego ze zrzuconą w pośpiechu bielizną i rozwianym włosiem.
Najgorszy był właściwie Lord Connington. Odkąd zwiedział się jakimś cudem o niedyskrecji z Jaime’im, jego uwielbienie dla syna Rhaegara śmiało przekroczyło ze stosunkowo zdrowych poziomów całowania ziemi, po której Jon stąpał, w regiony kolekcjonowania zużytych przez jego imiennika szczoteczek do zębów.
Gdy więc nawet Lord Connington sprawiał wrażenie mało zachwyconego zachowaniem Jona, sytuacja musiała być poważna.
― Wasza Wysokość ― nalegał Connington ― pewne sprawy są zbyt ważne, by pozostawić je przypadkowi. Nalegam na to, by Wasza Wysokość wyraził zgodę na wizytę tego maestra.
Oprócz kwestii reprezentacyjnych do zadań księcia małżonka należało też zapewnienie dynastii kontynuacji i niestety, w tej kwestii Jon Targaryen nie odnosił sukcesów. Opinia publiczna była co prawda niemal zgodna w obwinianiu za ten stan rzeczy królowej, ale prawda mogła leżeć gdzieś pośrodku. Proroctwo proroctwem, maegi zaś nie należały do notorycznie wiarygodnych.
Mimo to Jon wcale nie miał ochoty zostać zbadany pod kątem swojej płodności.
― Gdy poznamy prawdę, łatwiej będzie poczynić odpowiednie kroki, by w porę zaradzić katastrofie ― orzekła stojąca w cieniu Brienne, o której obecności zdążył zapomnieć. Jak na prawie dwumetrową kobietę była zaskakująco dobra w czajeniu się. ― Jak to zaradzić. ― Jon nie tyle zapytał, co wyraził na głos powątpiewanie. ― Nie ma czemu zaradzić. Dynastia Targaryenów wyginie. ― Czuł zbierający w oddali przypływ dawnego bólu i cierpienia. ― I wszystko to będzie moją winą.
Jon Connington prychnął w odpowiedzi. Brienne pozostała w cieniu. Oprócz cierpienia, Jon przeczuwał nadchodzącą migrenę. ― Niech wam będzie.
*~*
Myrcella starała się jak mogła unikać wszystkiego związanego ze swoim ślubem, z drobnym wyjątkiem Edrica, który na całe szczęście zmądrzał i zaczął z powrotem zaspokajać jej seksualne potrzeby. Oboje przebywali właśnie półnadzy (ona w połowie górnej, on dolnej) w jej położonej na szczycie niewielkiej wieżyczki komnacie sypialnej, gdy ktoś zapukał do drzwi.
Myrcella trzepnęła go poduszką i podbiegła do drzwi.
― Kto tam? ― Lady Myrcello, Lady Shae i Lady Cersei czekają na Lady Myrcellę w bawialni. ― Powiedz im, proszę, że już schodzę.
Edricowi zrzedła mina; Myrcella poprawiła włosy, by zakrywały bliznę po straconym uchu i zabrała się za skomplikowaną operację doprowadzenia się do porządku. Zajęło jej to niemal dwadzieścia minut, co w pewnym stopniu było winą Edrica, który miał o sobie zdecydowanie zbyt wysokie mniemanie w pewnych kwestiach, do których należało poczucie humoru.
Gdy zbiegła na dół, jej policzki były zaróżowione od śmiechu. Jej matka zaiste siedziała przy stole i dopiero teraz Myrcella miała czas zdać sobie sprawę, że najwyraźniej zrezygnowała z bojkotu, zaś żona dziadka stała przy oknie i głaskała po głowie gigantycznego kota.
― Balerion nikomu nie daje się tak głaskać ― oznajmiła służąca z wyrazem podziwu na twarzy. Cersei wbiła w nią natychmiast nienawistne spojrzenie, dające jej wyraźnie do zrozumienia, że obraza, jaką było jej odezwanie się w obecności dam, mogła zostać odkupiona jedynie krwią jej pierworodnego.
Służąca prawie wybiegła z pokoju.
― Mamusiu. Przepraszam, że musiałaś czekać. Gdybym wiedziała, że mam się ciebie spodziewać… ― To nie byłabyś właśnie zajęta swoim narzeczonym? ― spytała Cersei lodowato. Myrcella wzdrygnęła się. ― Zajmowałaby się nim w jakimś ustronnym miejscu, a służącej kazałaby nam przekazać, że modli się w kaplicy ― oceniła Lady Shae. ― Lord Tywin i ja pozbywamy się tak nieproszonych gości ― dodała w odpowiedzi na zaskoczone spojrzenia pozostałych dam.
Myrcella poczuła rzadkie ukłucie współczucia dla własnej matki. Jakby fakt bycia najstarszą obecną w komnacie kobietą nie stanowił dla niej wystarczającego obciążenia psychicznego.
― Bardzo się cieszę, że przyjechałaś, mamo ― powiedziała, niemal zupełnie szczerze. ― Czy to znaczy, że postanowiłaś nie bojkotować mojego ślubu? Cersei wywróciła oczami. ― Ellaria ma miękkie serce i słabość do uroczystości. Obwiniam Oberyna, zaraził ją niezdrową romantycznością.
Dokładna natura związku Ellarii, Cersei i Oberyna pozostawała zagadką dla świata. Po bliskim spotkaniu ze śmiercią (i uznaniu za zmarłego) książę Martell udał się na trzyletnią pielgrzymkę dookoła Wolnych Miast, z której wrócił zupełnie nieodmieniony po to, by zostać swoją ukochaną Ellarię w jednopłciowym związku z Cersei Lannister, odpowiedzialną za jego nieomalże-zgon. Następnego dnia wprowadził się do ich domostwa i ogłosił, że Ellaria jest dalej jego najdroższą nałożnicą i zabije każdego, kto podda czystość i siłę ich uczucia w wątpliwość.
Cersei Lannister zaś śmiało ogłosiła jednopłciowy separatyzm i konieczność zerwania z dwupłciową hegemoniczną ekonomią seksu, w której mężczyźni mogli korzystać z kobiecych ciał w zamian skąpiąc im wszystkiego.
Jej pamiętniki, zatytułowane Byłam niewolnicą uzurpatora, stanowiące manifest przeciwko dwupłciowemu małżeństwu, sprzedawały się świetnie także za morzami.
Jak łączyła to z kohabitacją z Oberynem, czy Oberyn sypiał (tylko) z Ellarią i jak się to miało do tego, że Oberyn miał kiedyś zostać ożeniony z Cersei pozostawało zagadką, której rozwiązania Myrcelli wcale nie spieszyło się poznać.
― Czemu zawdzięczam zaszczyt takiej… nieoficjalnej wizyty? ― Swojej głupocie i uporowi we wstępowaniu w związek małżeński? ― zaproponowała Cersei, nadgryzając ciastko. ― Naszej trosce o twoje szczęście ― orzekła zdecydowanym głosem Lady Shae, głaszcząc potwornego kocura pod bródką. ― Jeżeli chodzi o porady odnośnie zamków, bram i taranów, to dawno temu dowiedziałam się wszystkiego, co potrzebuję wiedzieć ― powiedziała Myrcella ostrożnie. Cersei parsknęła złośliwie. ― Tylko ci się tak wydaje ― stwierdziła, teatralnie pociągając nosem. ― Gdybyś rzeczywiście wiedziała wszystko, to nie marnowałabyś swojego życia z jakimś tam mężczyzną. Lady Shae odchrząknęła. ― To oczywiste, że Lord Ojciec jest chwalebnym wyjątkiem w swojej doskonałości, ale szczerze mówiąc wolę się nad tym za bardzo nie zastanawiać. Lady Shae rozpromieniła się. Kot zaczął mruczeć. ― Jeśli chodzi o… kontrolę… płodności… Lady Shae przerwała jej. ― Myrcello, żadna z nas nie podejrzewa cię o zidiocenie. To oczywiste, że wiesz co trzeba w tych kwestiach. Sprawa jest o wiele poważniejsza. Myrcella zamrugała. ― Tak? ― Musimy przemyśleć kwestię mariaży dla twoich przyszłych dzieci ― stwierdziła Cersei z miną kwaśną jak połówka lemonki.
Myrcella wygoniła je z pokoju zanim przeszły do tematu wnuków. Zaczynała żałować, że dała się w to wszystko wrobić.
Trzeba było porwać Edrica i wywieść do jakiejś ustronnej twierdzy, gdzie zamknięty w komnacie na szczycie wieży uległby jej urodzie, wdziękowi i seksapilowi, i żyliby długo i szczęśliwie. Gdyby zachowywał się porządnie, to może nawet urodziłaby mu jakieś dziecko, żeby wychowywanie go umiliło mu samotność w chwilach, gdy ją zajmowałyby sprawy poza wieżą.
*~*
Lady Sansa sporządziła listę wad i zalet bycia uczestniczką komitetu organizacyjnego wesela Myrcelli Lannister. Na liście zalet umieściła „władzę”, „częste spotkania z Ich Wysokościami” i „więcej władzy” oraz „dostęp do próbek dań weselnych”.
Na liście wad „co chwilę przypomina mi się o moim staropanieństwie” oraz „wszystko inne”.
Początkowo weselem zajmowała się wyłącznie Daenerys i ona, ale gdy zaproszona została Margaery, sprawy przybrały zupełnie inny obrót; wkrótce zaangażowanie w przygotowania zadeklarowały dwie kuzynki Margaery i ulubiona dama dworu Daenerys imieniem Irri, a Lady Shae Lannister wysłała jej karteczkę z propozycją wszelkiej potrzebnej pomocy, co wprawiło Sansę w lekki atak paniki. Wolała unikać Lannisterów (nawet tych przez małżeństwo), a już zwłaszcza takich, którzy kiedykolwiek widzieli ją bardziej rozebraną niż ubraną. Dla Myrcelli robiła wyjątek, bo nie należy obwiniać dzieci za grzechy kazirodczych rodziców.
Spotkania komitetu potrafiły być dla niej udręką: nie dość, że kuzynki macały się niemal publicznie (tudzież publicznie niemal się macały), nie starczyło, że Margaery wspominała o swojej ciąży średnio co kwadrans, a Irri regularnie rozmarzała się na temat swoich dwóch adoratorów. Na domiar złego absolutnie nic nie dało się z nimi wszystkimi ustalić w sensownym tempie. Sansa całe życie była przekonana, że jest osobą relatywnie spokojną, cierpliwą i zrównoważoną; to przekonanie zostało niestety zachwiane, gdy w grę wchodziło wybranie koronek na sukienki dziewczynek z kwiatkami, co przynajmniej część zgromadzonych traktowało jak sprawę rzędu racji stanu.
Potem Jaime Lannister dojechał do stolicy, Daenerys wyraziła zgodę by pomógł w przygotowaniach i sprawy sięgnęły dna tak głębokiego, że Sansa zaczęła rozważać zamach terrorystyczny. Przyszłaby do komnaty obrad uzbrojona w brokat i zagroziła, że zdetonuje go na przygotowane już suknie i stroje, jeżeli zebrani natychmiast nie osiągną kompromisu w sprawie idealnej pieśni na wejście Najwyższego Septona.
Oczywiście istniało zagrożenie, że Jaime poświęciłby drugą rękę, byle tylko przeforsować skrajnie kiczowaty, starożytny hymn „Nadchodzi Panna w blasku Jutrzenki”.
Zdawała sobie sprawę z tego, że regularny seks znacznie poprawiłby jej samopoczucie i ułatwił radzenie sobie ze stresem, ale Margaery nie sprawiała wrażenia specjalnie zainteresowanej, a nie znała w stolicy nikogo innego, kto mógłby zaoferować niezobowiązujące relacje fizyczne. Po dziesiątym liściku od Lady Shae zaczęła mieć ponure podejrzenia na temat jej zainteresowania, po czym musiała udać się do toalety z atakiem nerwowego wypróżniania.
Potem przypomniała sobie, kto jest mężem Lady Shae i przez resztę dnia posiłkowała się mocną melisą.
W całym tym bałaganie pociechą były późne wieczorne chwile, gdy Margaery udawała się spać (i zapewne nie tylko, ale skupianie się na tym było zwyczajnie niemądre), zabierając ze sobą kuzynki, Irri znikała gdzieś z jednym lub drugim absztyfikantem, Jaime Lannister wreszcie dawał się wyprosić (lub kapitan Brienne z Tarthu wyciągała go z komnat królewskich za kołnierz, by Daenerys mogła odpocząć) i Sansa zbierała się by również udać się do siebie, na co Daenerys prosiła ją, by jeszcze chwilę została.
Sansa nie potrafiła nie lubić Daenerys. Była co prawda bardzo słabo przygotowana do roli królowej, ale na szczęście tak naprawdę i tak pełniła funkcję króla, zostawiając typowe obowiązki królowej ― działania charytatywne, inicjatywy poprawiające higienę i edukację, zdobywanie miłości poddanych ― Jonowi. Zaskakujące, jak wielką wolność od konwenansu gwarantują trzy wiecznie głodne smoki. Zwłaszcza, odkąd niechcący nakarmiła je swoim drugim bratankiem, cudem odnalezionym Aegonem.
(Rhaegal go nie polubiła. Cała sprawa była bardzo krępująca i nikt nie lubił o niej za głośno wspominać.)
W ciągu godziny po wyjściu reszty komitetu, Daenerys i Sansa potrafiły podjąć razem więcej decyzji, niż przez trzy czy cztery godziny obrad i to pomimo tego, że Sansa była coraz bardziej rozproszona osobą królowej.
Daenerys, mimo upływającego czasu, wydawała się być coraz bardziej piękna, nie tyle nawet z powodu zgrabnej sylwetki, fioletowych oczu i srebrnych włosów ― te ostatnie wyglądały prawie dziwacznie, gdyby ktoś Sansę pytał ― ile z powodu przepełniającej ją energii. Daenerys brakowało może nieco poczucia humoru i dworskiego obycia, ale jej entuzjazm i bezpretensjonalność były rozbrajające.
Sansa, dość luźno, zastanawiała się, czy włosy w prywatnych miejscach Daenerys wyglądają tak samo. Miała ochotę objąć Jej Wysokość w talii i złapać za pośladek.
Naprawdę brakowało jej seksu. Zaczynała mieć nawet szczegółowe fantazje z Królową i Księciem Małżonkiem ― który nie był może jej przyrodnim bratem, ale pozostawał kuzynem, co było tylko niewiele mniej kazirodcze. Była to namiętność grzeszna i zakazana. Myśl ta, niestety, wcale nie pomagała. Wręcz przeciwnie.
Przesunęła „częste spotkania z Ich Wysokościami” do kolumny z wadami obecnej sytuacji, a potem zdecydowała zostawić je w obu kolumnach.
Następnie wezwała pokojówkę i kazała jej wybrać się do pałacowej krawcowej, sprawdzić, czy jej nowe suknie są już gotowe.
Jeżeli już miała być udręczona podczas spotkań z Jonem i Dany, mogła chociaż dobrze wyglądać cierpiąc.
*~*
Victarion Greyjoy przybył do Królewskiej Przystani na półtorej tygodnia przed właściwym weselem. Dopiero w stolicy zorientował się, że fakt nieodesłania potwierdzenia przybycia oznaczał, że nikt nie spodziewał się jego obecności; podpowiedział mu to fakt braku miejsca w pałacu, a sytuację pogorszył brak miejsc w gospodach. Szybko rozważył zamordowanie kogoś i zajęcie jego domostwa, ale znalezienie kogoś posiadającego stosowny metraż i zarazem nieposiadającego rozwrzeszczanych żon i bachorów przekraczało jego siły.
Zamiast tego postanowił nocować na swoim szkunerze. Nad ranem wrócił do pałacu gotowy domagać się audiencji.
Król był zajęty, a Victarion nie zamierzał spoglądać na oblicze królowej, która w swym absolutnym braku gustu odrzuciła jego awanse. Gdy zapytał odźwiernych, czy w pałacu nie ma nikogo innego, na czyje ręce mógłby złożyć prezent weselny od Greyjoyów, po dłuższym namyśle skierowany został do Jaime’ego Lannistera. Potraktował to jako dobry znak ― pamiętał, że Lannisterowie to jeden z najbogatszych rodów, a Jaime, nawet jednoręki, był w końcu byłym komendantem Straży Królewskiej.
O dziwo, zamiast do koszar, skierowano go do komnat w Wieży Południowej, gdzie (z jakiegoś powodu trzymająca się na dystans) pokojówka podała mu jakieś rozmoczone w wodzie paprochy i słone zakąski.
Królobójca przez długi czas kazał mu na siebie czekać zanim wreszcie stanął w drzwiach, uzbrojony w wielkie nożyce.
― Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się nad tym, że krawieckie nożyce zrobione są dla praworęcznych ― oznajmił ponuro. Przez ramię zwisała mu masa różowawego tiulu.
Victarion doznał nagłego przeczucia klęski. ― Ser Jaime, przywożę dary ślubne od Narodu Żelaza. Jaime rzucił mu bystre spojrzenie, które sprawiło, że na czoło Victariona wstąpił zimny pot. Zauważy, że nie mam uprawnienia do reprezentowania Żelaznych Ludzi. Ktoś go ostrzegł. ― Nie masz tam przypadkiem szpilek, prawda? Victarionowi nagle przypomniało się wszystko najgorsze, co słyszał o Południowcach. Zepsucie moralne. Wielożeństwo, w którym to nie tylko mąż może uprawiać seks z pozostałymi żonami, ale też one pomiędzy sobą. Wielomęstwo. Jednopłciowe związki. Białe ubrania noszone cały rok.
Sięgnął do kieszeni po małą karteczkę, zapisaną drukowanymi literami. Odchrząknął. ― Te dary są świadectwem naszej wierności koronie. Ród Greyjoyów pragnie pokoju ― oznajmił. Jaime przytaknął, rozglądając się za czymś, co prawdopodobnie było innym dodatkiem do sukienki.
Tego samego wieczora Victarion podciągnął kotwicę i wziął kurs z powrotem na Żelazne Wyspy.
*~*
Jaime Lannister czuł, że jego życie zatoczyło pełne koło. Jeszcze nie tak dawno jako gołowąs pierwszy raz przysięgał, że nigdy nie weźmie żony ani nie spłodzi potomka, a teraz jego ukochana córka wstępowała w związek małżeński z powinowatym jednego z najsłynniejszych królewskich gwardzistów. Gdyby nie był tak zajęty dobieraniem odcienia kokard, w oku z pewnością zakręciłaby mu się łza.
Straż nocna nie była złym planem życiowym. Po pierwsze, był otoczony ludźmi (przeważnie, ale nie tylko, mężczyznami) złaknionymi ciepła. W sensie dosłownym i przenośnym. Jaime Lannister odkrył, że przytulenie stanowi dużo lepszą metodę walki ze stresem niż ponura złość, a wzajemne ręczne poprawiają morale w oddziale co najmniej tak dobrze jak przyjacielskie bójki.
Po pięćdziesiątym penisie wziętym do ręki na Murze zapomniał, że miał coś wybaczyć siostrze. Dla odmiany więc cieszył się na zbliżające się spotkanie z nią; usłyszał, że zjechała już do miasta, ale jak na razie nie udało mu się z nią niestety zobaczyć.
W międzyczasie jednak miał co robić ― nikt z zaangażowanych w organizację wesela jego córki nie miał ani odrobiny zmysłu estetycznego czy choćby wyczucia dekorum. Ślub Myrcelli był wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju i Jaime był gotowy poświęcić nie tylko lewą rękę, ale wszystkie pozostałe mu kończyny, jeśli tylko zapewniłoby to tej uroczystości należną oprawę. Wolne chwile zaś poświęcał przygotowaniu prezentu dla córeczki ― zestawu szykownych ubrań ciążowych, które nawet najbardziej niezdecydowaną kobietę przekonałyby do zajścia. Był dumny ze swojej subtelności ― i zamierzał zostać dziadkiem.
*~*
Daenerys miała wrażenie, że świat oszalał na punkcie ciąż. Budziło to jej pogardę i obrzydzenie.
To prawda, że z punktu widzenia dynastycznego jej trwająca bezpłodność stanowiła poważny problem. To prawda, że w przeszłości naprawdę cieszyła się ciążą i myślą o macierzyństwie.
Nie miała wtedy pracy zajmującej ją przez cały dzień, każdego dnia. Nie stała na straży rozciągającego się wszerz i wzdłuż królestwa, zagrożonego z jednej strony przez piratów, a z drugiej przez lodowe demony. Bycie khaleesi nijak nie przygotowało ją na obciążenia związane z byciem królową. Dorzucenie do tego wszystkiego rozwrzeszczanego potomka domagającego się jej piersi, jej mleka, jej uwagi i jej czasu… nie brzmiało specjalnie zachęcająco. Może na emeryturze…
Ale żeby przejść na emeryturę potrzebowała potomka. Następcy tronu. I wszystko zataczało pełne koło.
Gdyby Jon mógł zajść w ciążę, sprawy byłyby o wiele, wiele prostsze.
Margaery nie zamykały się usta: plotła o puchnących kostkach i żylakach z entuzjazmem godnym lepszej sprawy. Daenerys wyłączyła się i wbiła spojrzenie w swoją kuzynkę―przez―małżeństwo, sądząc po minie ― równie mało zachwyconą Sansę Stark.
Daenerys musiała przyznać, że było na czym zawiesić oko. Starkówna była wysoka i dość szczupła, ale jej biodra były szerokie, a biust ― godny pozazdroszczenia. Daenerys pozazdrościła. Jej uwadze nie umknęło, że ostatnimi czasy Jon unikał patrzenia na Sansę, co ewidentnie świadczyło o poczuciu winy.
W tej chwili na myśl przyszedł jej plan małżeńskiego znęcania genialny w swej prostocie.