Mój wyjazd do Paryża... Dowiedziałam się, że Hyde z zespołem Vamps będzie w Europie, więc od razu zdecydowałam, że po prostu MUSZĘ być na tym koncercie. Chęć usłyszenia na żywo głosu tego człowieka zawsze była we mnie ogromna, a teraz nadarzyła się możliwość ziszczenia mego marzenia. Co prawda musiałam pracować jakieś 3-4 miesiące, ale ilekroć nachodziło mnie zwątpienie, to myślałam sobie o tym, na co ja te pieniądze zbieram i od razu lżej się robiło. Magiczna data wylotu z Polski zbliżała się coraz bardziej i bardziej, aż w końcu byłam w samolocie, potem w Paryżu, a chwilę później stałam razem ze znajomą Francuzką w kolejce, czekając na otwarcie klubu i wpuszczanie do środka.
O 17 weszliśmy do środka, a ja z Nono poszłyśmy do szatni, no i musiałyśmy się rozstać, bo ja miałam miejsce droższe, na widowni, a ona tylko pod scenę mogła iść. Taaak, a ja miałam zamiar przesiedzieć cały koncert na krzesełku, loooool. Nie wiem co to by miało za sens: przyszłam na koncert rockowy po to, żeby się wyszaleć, a nie po to, żeby posiedzieć i pokontemplować otoczenie. Na całe szczęście organizatorzy pomyśleli o takich jak ja i rozdali urocze, różowe, papierowe (?) bransoletki, dzięki którym mogłam swobodnie pójść pod scenę, a potem wrócić na swoje siedzenie i tak w kółko. Zanim nas wpuścili do środka, musieliśmy zaczekać i postać w kolejce jakieś 2 godziny, a po 19 mogliśmy w końcu wejść. Oczywiście od razu poleciałam pod scenę, żeby zająć sobie dobre miejsce (o, ja naiwna!) w 5 rzędzie. Widziałam scenę całkiem nieźle, tak więc myślałam, że i Hyde w razie czego dostrzegę. Zespół wszedł, a ja poczułam tylko, jak tłum mnie zgniata jak pustą puszkę po coca-coli i z pierwszych 5-6 rzędów zrobił się w sumie jeden (a ja i tak widziałam Hyde'a, ha!). Mój bóg wokalu uśmiechnął się tylko i... Koncert się zaczął od ostrzejszych dźwięków "Devil Side", a ja usłyszałam głos Hyde'a i odpłynęłam :)
Z każdą kolejną piosenką robiło się coraz ostrzej i... Ciaśniej. Ja pierdolę, czy niektórzy ludzie to mózgów nie mają? Takiego pchania nie pamiętam na żadnym koncercie. Francuscy fani, zwłaszcza mężczyźni, to zło w czystej postaci. Jeden, nadzwyczaj napalony fanboy, wrzeszczał mi wprost do ucha, dość skutecznie zagłuszając wokalistę na scenie, więc przepuściłam go do przodu, co miało plusa w postaci tego, że w końcu byłam w stanie usłyszeć Hyde'a i minusa, bo teraz musiałam wdychać zapach zsiadłego mleko i potu spod jego pachy. Drugi fanboy za mną popłakał się, a trzeci... Nie, tego się nawet nie da opisać, to zbyt obleśne. Hyde'a widziałam tylko dzięki temu, że cały czas stałam na palcach (co w glanach jest dość ciekawym wyczynem, a następnego dnia kostki naprawdę strasznie mnie bolały) i wyciągałam szyję, chwilami dziwnie się wyginając (taaak, to też następnego dnia się na mnie zemściło). Co do pogo... Ech, nie było nawet o czym pomarzyć. Kilka fal było, a przy "Trouble" udało się nam parę razy podskoczyć - ot, wsio.
Dobra, wystarczy narzekania na publiczność :) Co do samego koncertu: Hyde jest świetnym wokalistą! Upewniłam się tylko w mojej ocenie co do jego głosu. "Piano Duet" wyszło mu wręcz genialnie, zwłaszcza, gdy zamknęłam oczy i wsłuchałam się w dźwięki. Przekonałam się też do "The Past", ale tak sobie myślę, że cokolwiek by ten człowiek nie zaśpiewał, to z miejsca stałoby się to moją ukochaną piosenką. Po prostu... Czapki z głów, pełen respect na dzielni itp.
Co do reszty zespołu to muszę przyznać, że radzili sobie świetnie! K.A.Z. wyglądał doprawdy uroczo w tych swoich pasemkach, a grał na gitarze tak, że ciary przechodziły :) Był rozluźniony i uśmiechnięty, ale niestety niewiele więcej pamiętam, bo stałam z zupełnie innej strony i słabo go widziałam. Ju-ken biegał po scenie w czerwonym staniku (nie zauważyłam, skąd go wytrzasnął, czyżby jakaś napalona fanka rzuciła go na scenę?) i cieszył się razem z publicznością całym koncertem. Hyde nie musiał w sumie robić nic, tylko od czasu do czasu podchodził bliżej publiczności, odsłaniał swoje boskie ciało (był w rozpiętej koszuli i dżinsach i wyglądał tak, że... Obiektywnie rzecz ujmując wyglądał nadzwyczaj seksownie :)) i dawał nam znak, żebyśmy nie przestawali szaleć ani na chwilę. Mówił coś tam po francusku, a ja cały czas myślałam, jakby to było fajnie usłyszeć, jak krzyczy coś po polsku do świetnej, polskiej publiczności...
W końcu Vamps zeszli ze sceny, a ja stwierdziłam, że dłużej stania w takim bezsensownym ścisku nie zdzierżę, toteż wyszłam z tłumu i poszłam kupić sobie płytkę (a następne dni musiałam głodować, bo już nie bardzo miałam pieniądze, lol). Spokojnie, w przemoczonej bluzce siadłam sobie na chwilkę, ale od razu wstałam, bo panowie wrócili na scenę. Od razu pożałowałam, że wyszłam z tłumu, bo Hyde zrzucił z siebie koszulę i półnagi uśmiechał się ze sceny (a jego wzrok mówił, naprawdę.). Na bis zagrali "MIDNIGHT CELEBRATION" (och, świetna piosenka!), a przy "REVOLUTION" panowie tak rozruszali publiczność, że w końcu widać było skaczących ludzi pod sceną. No i... Teraz już chyba zawsze będę się czerwienić, słuchając tej piosenki (no bo czy on musiał TAK to śpiewać?). Na koniec Hyde podszedł do publiczności i dał się zmacać (inaczej się tego nie da nazwać, a widząc wręcz zdziwioną minę Hyde'a w pewnym momencie można było się domyślić, za cóż go tam fanki złapały. Ech, nie wiedział, że tak zareagują?).
Podsumowując: wyszłam z koncertu mokra, nasłuchana i napatrzona Vampsów (zwłaszcza Hyde'a, a to ze względu na miejsce, gdzie stałam... A stałam tam celowo, a co mi tam :P!), ale pozostał niesmak ze względu na zachowanie fanów, którzy mnie momentami ostro irytowali. Na całe szczęście glany spełniały swoje zadanie, więc w sumie nikt zbyt długo mi się nie naprzykrzał. I tylko teraz mam w głowie jedną wizję... Vamps na koncercie w Polsce... Och, pokazalibyśmy im, co to znaczy najlepsza publiczność na świecie!!!