Ciąg dalszy nastąpił.
***
...Because I still love you, my love, and your dead.
And still would be your shelter through rain and through storm
For with you in the cold ground I cannot sleep warm.
Szedł wolno przez aleje St. James, oślepiony deszczem i zły na siebie jak diabli. Konkretnie za ten poprzedni wieczór, kiedy obojętnie przyjął do wiadomości fakt, że z jakichś dziwnych przyczyn radio nie działa. I, zamiast coś na to zaradzić, poszedł spać, jakby nagle angielskie lato zaczęło przypominać lato w Carcassone, chociażby. I nie wysłuchał porannej prognozy. Stary profesor Wigmore skomentowałby pewnie żartem - „To widomy znak, że nie jest pan Brytyjczykiem, drogi Bernardzie!”. Znak! W tym przypadku było to zwykłą głupotą, przez którą notatki Dorcas mokną. Merde!
Skręcił w jakąś boczną alejkę, gdzie - o ile sobie dobrze przypominał - zazwyczaj stała zamknięta od lat budka z gazetami. Tam przeczeka to oberwanie chmury. Zdumiewające, jakie to ostatnie lato jest deszczowe, nawet jak na tutejsze warunki... Wślizgnął się pod dach, sprawdził zawartość torby i na wszelki wypadek wytarł pieczołowicie chustką do nosa jej wieko. Nie chciał ryzykować, że coś w środku rozpłynie się w nieczytelne plamy. Rozejrzał się jeszcze, ale park wyglądał na wyludniony. Jakiś nieokreślony, paranoiczny strach sprawił, że przycisnął swój bagaż mocniej do siebie. Może dlatego, że gdzieś w perspektywie alejki, od strony stawu, zamajaczyła w deszczu ciemna postać? Dziwne, że ten człowiek szedł bez parasola, podpierając się tylko laską...
Szum deszczu, ruch ręki, szept i błysk metamorfozy...
Bernard zamrugał oszołomiony. Coś załopotało wysoko nad jego głową; podniósł wzrok i zobaczył lądującego na belce pod dachem ptaka o zakrzywionym dziobie. Orzeł? Zdziwiony, cofnął się i nagle usłyszał stłumione: „Osz, do dia...!”.
- Excuses moi, mademoiselle... - z wrażenia zaczął w ojczystym języku, po czym zamilkł, bo dziewczyna, z którą zderzył się plecami, widocznie też szukająca tu schronienia, panienką na pewno nie była. - Przepraszam, mam nadzieję, że nic się pani nie stało?
- Ja... To znaczy, mnie... - Zlustrowała go wzrokiem, nagle otworzyła usta, zamknęła je, zrobiła krok do tyłu... - Uwaga!!!
Zdążył uskoczyć w ostatniej chwili; orzeł najwyraźniej miał zamiar wbić szpony w jego ramię. Wielkie skrzydło musnęło jego włosy, to nie było zabawne, a ptak już szykował się do kolejnego ataku, tym razem chyba na... Putain! Złapał dziewczynę za rękę i pociągnął w deszcz. Krzyknęła, łopot skrzydeł zmieszał się z łomotem kropel o drewniany dach, kiedy wybiegła na oślep za nim, prosto w stronę wyjścia przy Old Queen's. A miałeś iść na Jermyn, przygadywał głos rozsądku w rytm kroków, na Jermyn! Detektyw!
Deszcz zalewał im oczy.
- Proszę się tym zasłonić! - W biegu podał jej czystą, dużą chustkę; posłusznie naciągnęła ją na rude loki, chyba skonfundowana tym, że jakiś obcy mężczyzna wlecze ją za sobą. - Tu mogło być jego gniazdo, mogliśmy naruszyć bezpieczną strefę...
- Tak, rozumiem, proszę zwolnić, już przestał... - Zatrzymał się, w ostatniej chwili, żeby schwycić dziewczynę, bo zatoczyła się lekko i musiała oprzeć o ogrodzenie. Oddychała ciężko. Stropił się; doprawdy, zachował się jak tchórz, trzeba było przegonić go teczką, ale nie, papiery! - Pani potrzebuje odpoczynku. Odprowadzę panią, tu obok jest pub moich starych znajomych, usiądzie pani, o tej porze pewnie nie ma tłoku...
- Tak... Oczywiście... - Nagle zobaczył, że słania się, jakby dostała czymś ciężkim w głowę. Teraz już się nie wahał, rzucił torbę, gotowy wziąć ją na ręce. - Nie, proszę, niech pan to weźmie, nic mi nie będzie, chodźmy...
- Proszę pani...
- Proszę... wziąć... tę teczkę! - prawie wrzasnęła. - Ja nie chcę... Mój mąż...
Zrozumiał. A przynajmniej uznał, że nie warto się kłócić. Podał jej rękę i ruszyli w dół ulicy, na tyle szybko, na ile pozwalał jej stan.
Nagle uświadomił sobie, że od ładnych kilku minut nie czuje już otępienia i obojętności. Dziwne.
Daleko za nimi, w parku, śmierciożerca deportował się z cichym przekleństwem. Gideon Prewett opadł na ziemię obok brata i transformował z powrotem w ludzką postać. Uśmiechnął się lekko.
- Bingo, Fabian.
***
Old Queen Street tonęła w deszczu. Ulewa, zamiast wreszcie osłabnąć i odejść sobie precz, nagle zaczęła przybierać na sile, przeradzając się powoli w letnią burzę. Z oddali, przez szum deszczu, silników i gałęzi, niosło się basowe dudnienie przelewających się nad miastem chmur. Szli - on sztywny, taktownie współczujący i zakłopotany; ona - wsparta na ramieniu tego mężczyzny, tego mugola, z koszmarnym bólem promieniującym od karku na plecy i czaszkę. Cruciatus. Zagryzała usta, żeby tylko nie myśleć, jak ta magia może wpłynąć na Maleństwo. Fabian zakłócił tor lotu klątwy, ale oberwała na tyle mocno, że w pierwszej chwili poczuła gwałtowny ból i skurcz. Ale dziecko najwyraźniej było twarde. Albo chronione bardzo silnymi przeciwzaklęciami przez Albusa. Odchyliła głowę, całym ciężarem ciała oparła się o ścianę kamienicy. Musimy stanąć, musimy...
- Pani...
- Potter. Lily - wydusiła, półświadomie myśląc, czy dobrze robi, ale w końcu nikt jej nie poinstruował, to stało się za szybko, Prewett, zabiję cię. - Tak w ogóle, to...
Nie zdążyła nic dodać, ktoś zastąpił im drogę, osłonił parasolem. Deszcz przestał siec w twarz.
- Mocny Boże, chce pan żonę przeziębić? - Zdumiony głos wysokiego, szczupłego mężczyzny pod pięćdziesiątkę pobrzmiewał oburzeniem. - Gdzie pan ją wywlókł w tę pogodę?
- To nie jest... - zaczęli oboje, a potem on umilkł, Lily zachichotała niepowstrzymanie i kolejne fale bólu rozlały się po kręgosłupie.
- Może nam pan towarzyszyć Pod Łódź Mael Duna? - Mugol był pragmatyczny, prawie siłą odebrał nieznajomemu parasol, osłonił ją przed deszczem. - Chcę tę panią umieścić gdzieś pod dachem...
- Tam już od miesiąca jest zamknięte. - Londyńczyk poprawił kapelusz. - Ale nie będziecie tak stać na deszczu, tu obok jest apteka mojej żony, na zapleczu powinna być herbata...
Do diabła. Nie tak to miało być, cholera, miało być ustawione spotkanie, warunki do rozmowy, a nie zasadzka śmierciojadów i przyjmowanie gościny od obcych ludzi, cholera, niech mi ktoś da skorzystać z pergaminu, ja stąd znikam, Gideon, to niewypał...
- Idziemy, proszę pani - ten cały Bernard miał na sprawę widocznie inne zapatrywanie niż ona. - Daleko?
- Parę kroków. Pani zaraz dostanie coś na wzmocnienie. Co się stało? Pewnie ci kierowcy, jeżdżą idioci bez żadnych zasad, a jeszcze...
- To mała niedyspozycja - wydusiła. Cholera, cholera, cholera! I jeszcze mi brakowało skaczącego dookoła mnie dziadka! Jestem aurorką, psiaparo, aurorką, zaraz mi przejdzie, nie roztkliwiaj się, jakbyś baby w ciąży nie widział...
- Widziałem - wdarło się w jej umysł, zaprawione rozbawieniem - Ale takiej pyskatej - w życiu. Nawet moja taka nie była.
- Mag?
- A czegoś się spodziewała, ryża gąsko? No, wchodzić. To tutaj.
Zadzwonił dzwonek nad drzwiami. W nozdrza uderzyła ją woń łudząco podobna do zapachu pracowni eliksirów Slughorna - duszna esencja starego drewna i kurzu, osiadającego na boazerii, słodkawe odory ziół, mięta, waleriana, i jeszcze inne, na wpół uchwytne i znajome. Na drewnianych regałach królowały pastylki w pudełeczkach i słoje, pełne herbatek na wagę, fiolki pigułek i przejrzystych kuleczek, maści i nalewki. Za szybką na kontuarze pyszniła się paproć, kartonowa reklama aspiryny i waga szalkowa.
- Morgan? - Zza drzwi wychynęła kobieta z gatunku tych, po których wieku nie widać nigdy, drobna i szczupła, o ciemnych włosach. - Co też to kot przyniósł? - Wyjęła coś z kieszeni kitla, szybkim krokiem podeszła do Lily, dotknęła jej czoła... I nagle od powiekami aurorki eksplodowała jasność. Ból zelżał momentalnie.
Niech mnie diabli! Filidka?
- Nooo, kotuś, chyba nic złego się nie stało. Pokaż buzię do światła... A ty, młody człowieku, siadaj tam. Morgan, idź nastawić czajnik. I weź po drodze garść tej mieszanki z czwartej półki po lewej... Po twojej lewej. Tak, tej. Zaparz.
Palce kobiety, wydającej polecenia tonem udzielnej władczyni, przesuwały się po karku Lily, strzepując jakby niewidzialny pył. Dziewczyna skupiła się na własnych odczuciach, starając się nie zadawać w myśli zbędnych pytań. Takim nie należy się narzucać, pomyślała z lekką obawą. Za dużo o tych wariatach słyszała.
- No, i po strachu. - Fili potarła dłonie energicznym ruchem znerwicowanej lady Makbet i uśmiechnęła się promiennie. - Grzeczna mama. Morgan was tu zabrał? - spojrzała jakby mimochodem na nieco skołowanego mugola. Przytaknął, a ona zachichotała jak dziecko. - On ma taki odruch. Nie trzeba mu odmawiać, wie, co dla ludzi dobre. A ode mnie zaraz dostaniecie coś na rozgrzewkę, ten deszcz jest paskudny! Dla ciebie, kicia, ziółka. A młody tatuś...
- Nie tatuś - zaprotestowała Lily. - Ten pan...
- Panią odprowadzał - dokończył mąż aptekarki, wysuwając głowę zza drzwi. - Zaproś ich do kuchni, Iona, co mają tak siedzieć przy witrynie, wieje...
Fili wskazała gestem, żeby poszli za nią. Mugol wstał, ale zatrzymał się niezdecydowany. Aurorka prawie widziała jego myśli - Miałem tylko ją odprowadzić, teraz muszę wyjść, cholera, tylko ten deszcz, ale ja się spieszę, już prawie pierwsza, ten facet...
Kobieta, nazwana Ioną, zmarszczyła brew.
- Chyba nie zamierza pan wychodzić? - mówiła spokojnie, ale w melodię zdania wplotły się jakieś niepokojące nuty. - Powinien pan przynajmniej odprowadzić ją do domu, Morgan pożyczy panu parasol. W jej stanie nie powinna... - zawiesiła wymownie głos. Lily miała świadomość dziwnej, kapryśnej siły drzemiącej w filidce. Musiała być we wszystko wtajemniczona i chyba nie podobało jej się to, skoro gotowa była wywrzeć swój gniew na Bogu ducha winnym Francuzie. Choć, czy Bogu ducha...? Zerknęła raz jeszcze na jego wychudłą twarz, zaniedbany zarost i ciemne, niechętne oczy. Jak na rycinie z książki do historii magii, opisującej polowania na szlamy. Łowca czarownic. Wzdrygnęła się, a Maleństwo wywinęło koziołka, jakby chcąc ukryć się w zakamarkach swojego wędrującego domku. Coś ty w nim widziała, Doe...?
W kuchni posadzono ich naprzeciw siebie na starych, drewnianych krzesłach, wykładanych poduszkami. Rozejrzała się. Zamiast nowoczesnej kuchenki zobaczyła wielkie palenisko, a pod ścianami - ciężkie komody i kredens z pociemniałego drewna. Jak w Hogwarcie, ale bez tamtego ciepła... Wszystko pachniało magią. Surową, starą i... Nie, nie myśleć o tym. Kątem oka zauważyła, że mugol nie okazuje zdziwienia wystrojem. Iluzja? To by sporo wyjaśniało.
Kobieta - fili zdjęła z półki kubek, nalała do niego z glinianego dzbanka czegoś pachnącego whiskey i ziołami.
- Duszkiem. - Podała młodemu mężczyźnie. Mag, który ich przyprowadził, przyglądał się temu z nieprzeniknioną miną. Lily odwróciła wzrok, skupiając się na poruszeniach we własnym ciele. Do licha, jeżeli oni oboje to drzewołazy, co tu zatem po mnie? Ta babka wyciągnie z mugola wszystko, co tylko zechce...
- Twój napar. - Aż podskoczyła, kiedy kubek stuknął o drewniany blat. Filidka pogłaskała ją uspokajająco po ramieniu. - Wypij, póki ciepłe.
- Ja już idę - rzucił jej mąż, wstając z taboretu. - Mam jeszcze kilka spraw w mieście. Nie wypuszczaj ich, póki nie ustanie, dobrze?
Iona skinęła głową. Włożył kapelusz, stary tweedowy płaszcz i wyszedł. Po kilku chwilach dzwonek, zamontowany u wejścia, znów zadzwonił.
- Zapomniał czegoś? - Iona wyszła z kuchni, zamykając za sobą drzwi. Lily pochyliła głowę, zasłoniła usta filiżanką. Nadto jasno dało się odczytać intencje tej obcej pary magów.
Zerknęła na siedzącego po drugiej stronie stołu mężczyznę. Był spięty, nie mniej niż ona sama, i zły, zirytowany... Nie była legilimentką, ale żeby dostrzec, że jego myśli krążą głównie wokół skórzanej torby, nie potrzeba było specjalnych zdolności. Sama popatrywała na nią ukradkiem w napięciu. Fabian uświadomił ją, co jest w środku. Teraz to ważniejsze, niż jego życie, stwierdził chłodno. Zamyśliła się, wsłuchana w monotonny szum deszczu. Przez moment miała przed oczami te wakacje ładnych parę lat temu w okolicach Anahorish i spotkanie na drodze pod lasem z chłopakiem, niosącym na plecach drelichowy wór. Poświęcał mu nie mniej uwagi, niż ten mugol swojej torbie. I pamiętała swoje nagłe przerażenie, kiedy zdała sobie sprawę, że widzi jego myśli, i że ten niewinnie wyglądający mugolski chłopiec niesie broń... Ona wiedziała i on wiedział, ale mimo, że byli sam na sam, nie powiedział nic, ukłonił jej się czapką, i odszedł, a ona stała ze ściśniętym sercem, bojąc się odwrócić i dostać kulą w plecy. Czy ten strach teraz był podobny? Nie, chyba gorszy. Tylko czemu?
- Straszny deszcz. - Wzdrygnęła się, spojrzała na niego. Rozplatał i zaplatał palce nerwowym ruchem. - Czy już lepiej, madame?
- Wszystko w porządku, te zioła naprawdę pomogły - wysiliła się na bardziej pogodny ton. - Bardzo panu dziękuję, panie...
- Bernard Douarnez, pani Potter - uśmiechnął się sztywno, rzucił okiem na zalane wodą szyby, potem na zegarek. I chyba zaklął. Zerwał się z krzesła, chwycił za pasek torby. - O, przejaśnia się! Może pani jednak pójdzie sama? Bardzo mi niezręcznie, ale mam coś... Daleko pani mieszka?
- Dosyć. - No, nie, kolego, tak prędko to ty mi nie uciekniesz! Zawodowa ambicja zagrała jej w żyłach. - I wolałabym jednak, żeby pan mi towarzyszył.
Bezczelność tego stwierdzenia zatrzymała go w pół kroku. Usiadł, przyglądając jej się z niechęcią.
- Naprawdę?
- Tak. - Odgarnęła włosy za ucho świadomie obliczonym na zwłokę, powolnym ruchem. - Wiem, że to była z mojej strony głupota wychodzić w taką pogodę, ale nie przypuszczałam, że to się tak skończy.
- Ten ptak w parku - głos mu lekko zmatowiał, pociemniał, choć prawie nie dawało się w nim wyczuć tych surowych, bretońskich naleciałości. - Szok. Mogła pani nawet poronić. Głupie zwierzę.
Powtórzę ci to, Prewett. Dodasz kolejne wyzwisko do kolekcji.
- Ale jest jeszcze coś - postanowiła kuć żelazo, póki gorące. - Ja pana chyba znam.
- Ja pani nie. Nie bywała pani na moich zajęciach. - Spojrzenie, jakim ją obrzucił, wcale nie podniosło jej na duchu. Słodki Merlinie, on musi mnie nie lubić. A ja nie mam wyjścia. No, niech ten topór już spadnie...
- Nie o to chodzi. Pan jest etnologiem, jak moja koleżanka ze szkoły, Dorcas Meadowes... - urwała, widząc nagłą zmianę na twarzy mężczyzny.
- Znała pani Dorcas? - zapytał głosem tak idealnie wypranym z emocji, że aż zwodniczo naturalnym. Skinęła głową.
Na chwilę - na ułamek sekundy - zapadła cisza i cienie na ścianach przybliżyły się, jakby nagle pociemniało. Wciągnęła w płuca zapach dymu i leśnych zaklęć, w głowie zawibrował głos - Hidia befo! Otrząsnęła się, spojrzała w oczy mugola.
- Ona... Wie pan, prawda? Bardzo ją ceniłam - umilkła, próbując dobrać słowa. W jego oczach było coś wygłodniałego, niecierpliwego. - Żałuję, że nie dotarłam na pogrzeb, i teraz...
- Byłem tam.
Słowa uwięzły jej w gardle. Jakie ja mam prawo, u ciężkiej zarazy, jakie ja mam prawo mu to przypominać? Wstała, potrącając filiżankę, chwycił ją w ostatniej chwili, ustawił przy spodeczku. Trzymać nerwy na wodzy, Boże, nie zastanawiaj się nad tym tak pilnie, nie trzeba sobie takich rzeczy w takim świetle wystawiać, cholera, ale tani dramat tu gramy... Zauważyła, że jemu palce też lekko drżą.
- Pan... z nią pracował ostatnio.
- A pani spotykała się towarzysko? - W tym sztywnym zdaniu wyczuła nieme pytanie: Czy wiesz o niej coś więcej, niż ja? - Doe... - poprawił się momentalnie - Dorcas pracowała sporo poza instytutem. Sama. Miałem zamiar, prawdę mówiąc, szukać osób, które mogłyby wiedzieć coś więcej, widywać się z nią gdzieś poza Oxfordem, bo... - zamilkł, jakby zaskoczony własnym gadulstwem.
- Myśli pan o tym, że ta śmierć nie była naturalna? Bo ja też tak stwierdziłam. I nie tylko ja. - Patrzyła mu w oczy. W ciszy słychać było tylko tykanie starego zegara. Usiadł, gestem zaprosił ją, by zrobiła to samo.
- Nie tylko pani?
- Znaliśmy Dorcas... To znaczy, oprócz szkoły... Od... No, kopę lat - rzuciła, modląc się, żeby nie zażądał od niej natychmiast wyjaśnienia, kto to „my”. Ale subtelnie rozsnuwany za pomocą gestów i spojrzeń urok chyba zaczynał już działać. - Długo. Wiedzieliśmy, że ma skłonność do ryzyka. Ale że ktoś może jej źle życzyć...?
- Zatem macie podejrzenia. - O, tak, zdecydowanie wolę cię takim. Konkretnym. Tak trzymaj.
- Twierdziła, że wykonuje jakiś bardzo poważny projekt. Kiedy zginęła, rozmawialiśmy o tym. Że może ktoś, z kim pracowała. Nikt z nas nie miałby powodu. My... - zawahała się - no, etnologami w każdym razie nie jesteśmy.
Spojrzenie stwardniało.
- Naprawdę nic pani nie wiedziała o tym, czym się zajmowała Dorcas? I myśli pani, że za to warto było zabić... ją?
Przez chwilę odniosła wrażenie, że jej urok nagle prysł
- Pan chyba zna się na tym lepiej. - Złożyła palce pod stołem w prosty znak Splątania Myśli. - I w sumie czasem myślę, że to trochę bzdurne. Przecież ludzie chyba się nie zabijają z powodu jakichś staroci, prawda? Tylko nie wiem...
- Deszcz ustaje. - Przerwał nagle, wyciągając do niej rękę. Posłusznie wstała, choć przecież zrobił to na jej oczywisty rozkaz. Patrzył, i znów nie wiedziała, kto tu na kogo rzuca czar. - Jednak pójdziemy razem.
Zareagowała odruchowo.
- Ale pan nie ufa mi do końca, tak?
- Dziwi się pani? - skrzywił się. Wydawał się taki zmęczony. Nie bezbronny, tragiczny, osamotniony - ale raczej wyczerpany. Dumbel mówił o chorobie. Rzeczywiście, coś wysysało z niego siły, jak dementor. Może nie tak intensywnie, jak w czasie, kiedy zrobiono tamto zdjęcie ze szpitala, ale jednak. - Mnie też nie mieści się w głowie, że ktoś mógłby zabić z powodu... staroci. Zbyt to takie... teatralne. A pani od pierwszego momentu poddaje tę samą myśl. Jak na zawołanie. Mam prawo do ostrożności, prawda?
Teraz musiała się bardzo mocno zastanowić nad odpowiedzią. Lekko pogładziła obrączkę ślubną. To był taki rytuał, zaklinanie szczęścia.
I dopełnienie uroku.
- Ja też mam. Ale chodzi o Doe.
Wyszli pod rękę, jak starzy znajomi, choć bez słowa. W progu minęli opartą o kontuar filidkę; Bernard podziękował jej krótko. Lily zauważyła, że kobieta się uśmiecha. Ale coś w tym uśmiechu sprawiło, że wcale nie poczuła się pewniej.
Czeka ich długa rozmowa.
***
Siedzieli w ogrodzie na tyłach domu, przejściowo zajętego na mieszkanie operujących na terenie Londynu Zakonników, którzy nie mieli rodziny, u której mogliby zadekować się, nie budząc podejrzeń. Pogoda zdążyła się nieco poprawić - w powietrzu ciągle wisiała mokra mgiełka, ale o deszczu przypominał już tylko szum kropli, spływających z liści lipy. Albus wstał z ławki, żeby otrzepać zamokniętą tiarę. Przeciągnął się, aż zachrupały kości, wyraźnie zadowolony. Domowa skrzatka, przysłana przez wojażującego gdzieś w Skandynawii kuzyna Floriany „na przechowanie”, podała mu z kwaśną miną kwaterkę grzanego Kremowego. Służka czystokrwistych, ot co, pomyślała z dezaprobatą Minerwa. Dobrze, że związana przysięgą milczenia. Po prawdzie, jej dzisiejsze nastawienie do dyrektora było nie mniej potępiające, niż u skrzatki. Tylko jak mu to powiedzieć?
- Nie spróbujesz, Minnie? - dyrektor wskazał na jej kufel, w którym piana zdążyła juz zauważalnie opaść. Pokręciła głową.
- Mam dietę, Albusie. Poza tym, aura nie sprzyja...
Zamachał ręką na znak, że rozumie, i zanurzył z błogą miną wąsy w pianie.
- Taaak, masz rację. Ale powoli zaczyna się przejaśniać. Post nubila Phoebus, jak twierdzi pan Potter, czy może pan Black...
- Albusie...
- A wiesz już - wędrował niestrudzenie dookoła lipy, trącając tiarą mokre gałęzie, - że udało się nadspodziewanie dobrze? Lily nawiązała z nim kontakt z marszu! Złota dziewczyna!
- Albusie... - Morderczy błysk okularów. - Byle to się dla niej nie skończyło tak, jak dla Meadowes. Złote dziewczęta są śmiertelne, pamiętasz*?
- Minerwo. - Albus kontemplował porowatą korę drzewa - Są tam Gideon i Fabian, a w odwodzie wystawiłem Franka Longbottoma. Poza wszystkim zaś, Lily...
- I jest tam ta kobieta. Seanchaid.
- Wolę ich prawdziwą nazwę, Minerwo... Czego tu się bać? - Obrócił się do niej, ale patrzył wciąż na gałęzie lipy, ponad nią. - Pani Potter wyszła już z jej pracowni. Jest w drodze.
Wie, że to potępiam, ale nie wie, na ile. Uświadommy więc go.
Wstała, odłożyła tiarę na blat stolika.
- Rzadko kwestionuję twoje posunięcia, Albusie. - W matowym świetle deszczowego popołudnia jej włosy były niemal bure, jak futro kota. Zielone oczy patrzyły ostro i z niechęcią. - Ale w tym wypadku po prostu nie mam słów. Możesz mi powiedzieć, jak długo to planowałeś? Z miesięcznym wyprzedzeniem? Może jeszcze przed śmiercią Dorcas, na wypadek...
- Minnie.
Pożałowała momentalnie, że się uniosła. Ale nie uciekał już wzrokiem.
- To ważniejsze, niż myślisz - podrapał się po brodzie końcem różdżki. - Naprawdę. Jeśli już oczekujesz ode mnie spowiedzi... Nie planowałem tego przed.
- Przepraszam. - Wytrzymała dzielnie w roli surowej nauczycielki. - Ale to nie zmienia obecnej sytuacji. Bratanie się z filidh uważam po prostu za...
- Zbrodnię przeciw naszej społeczności? - poddał uprzejmym tonem i znów poczuła na niego złość. - Bo wszyscy mają ich za niebezpieczne i nieobliczalne towarzystwo, działające pod hasłem: „Cel uświęca środki”?
- Przestań, Albusie. Gdyby to był ktokolwiek inny, młodszy, byłabym w stanie zrozumieć. Ale nie pamiętasz, jakie są ich poglądy na czarną magię? „Są zaklęcia skuteczne i nieskuteczne.” Czy nie tak? A już kontakty z Ciemnym Dworem...
Albus nagle zmarszczył brwi. Umilkła zaskoczona.
- Mam cię za rozsądną osobę, Minerwo. Skończ z tymi bajkami, proszę.
- Podejrzanie dużo rozkazu w tej prośbie. - Sarkazm aż zazgrzytał.
Patrzyli teraz na siebie prawie wrogo. Dyrektor pokiwał głową, aż wreszcie sięgnął po coś do sakwy, zawieszonej na pasku przy jego domowej szacie. McGonagall przełknęła ślinę.
Po stole potoczyło się kilka cieniutkich patyczków z różnych gatunków drewna, poznaczonych cienkimi, wypalonymi liniami. Z dzieciństwa, spędzonego w Szkocji, doskonale pamiętała, co to. Różdżki pierwszych magów, symbol wieszcza i mędrca. Flesca.
- To...?
- Moje, Minerwo. - Patrzył na nią ironicznie zza szkieł. - Kiedyś wspominałem chyba, że studiowałem i uczyłem się magii w wielu miejscach. I od wielu mistrzów.
Cisza. Szum ściekających kropel.
- Nie wiedziałam.
- To dlatego druidzi się nie zgodzili - dodał wyjaśniająco. - Nie podoba im się wchodzenie w ich kompetencje. A filidh też nie wszystko wiedzą. Śmiem jednak przypuszczać, że więcej, niż oni. Choć - zamilkł na chwilę - jedni i drudzy dawno zapomnieli, jak rozmawiać z bogami.
- Wszyscy? - Usiadła ciężko. To, co się tu zdarzyło, na pewno pozostanie między nimi. A ona musi sporo się o nim jeszcze nauczyć. - Zatem po co ta kobieta...?
Dumbledore w zadumie uderzał różdżką o brzeg kufla.
- Bo ona akurat jest moją mistrzynią. I jedną z mistrzyń Dorcas. Najstarszą żyjącą, Minnie.
*** *** ***
* Cytat pośrednio pochodzi z G.G Kaya, ale mniemam, że autor Letniego Drzewa wziął go z Szekspirowskiego Cymbelina. Jak dotąd nie trafiłam na tłumaczenie poetyckie, które oddawałoby pełny sens:
Gloden lads and girls, all must,
As chimney sweepers, come to dust.
W przekładzie polskim (Barańczak?) mamy:
Kominiarczyka, dworzanina -
To samo czeka: proch i glina.
*** *** ***
And when you come, and all the flowers are dying,
If I am dead, as dead I may well be,
Ye'll come and find a place where I am lying
And kneel and say an "Ave" there for me.
(Danny Boy, ballada irlandzka)
- Dlaczego tu mnie pani przyprowadziła?
- Bo ja tu jeszcze nie byłam. A tu jest bezpiecznie. Święta ziemia. Pan chyba to rozumie, prawda?
- Miałem odeskortować panią do domu. Proszę się ze mną nie bawić w kotka i myszkę.
- Nie bawimy się. Idziemy do Dorcas.
Już miał odpowiedzieć, że wcale nie ma ochoty, przecież mieli rozmawiać, do diabła! - ale poszedł za nią. Drogę na drugi brzeg Tamizy, tutaj, do Southwark, pamiętał jak półsen. Jechali metrem, potem dziewczyna wzięła go za rękę i poprowadziła po schodkach do autobusu jadącego w stronę Nunhead, a potem drogą aż do tego miejsca, i szedł za nią, nie myśląc nawet, dokąd i dlaczego. Skinęła na niego u bramy - jak Beata Beatrix na progu czyśćca. Dopiero teraz ta górnolotna śmieszność skojarzenia otrzeźwiła go trochę. Gdzie jestem? Na cholernym cmentarzu, zatem może "położę się na grobie twoim i zostanę tu na zawsze, ach, gdybym miał cię w ramionach, skończyłoby się nasze cierpienie"*, czy tak? Upiłem się przez tę miksturę aptekarki i dałem zaprowadzić jak owca na rzeź. I poetyzuję. Niech diabli porwą whisky i celtyckich przodków. Nawet gdy rozpaczam, będę rymował. Na wierzchu żałoba, w środku bełkot i farsa.
Minęli obrośniętego zupełnie bluszczem anioła. To była stara, rzadko odwiedzana część cmentarza, ale wiedział, że grób Meadowesów znajduje się właśnie w tej okolicy. Tradycja rodzinna nakazywała chować w nim nawet takich odszczepieńców, jak Doe. Wyjaśniał mu to na wake jakiś jej kuzyn. „My jesteśmy dla starych niegodni kontynuować tradycji, bo myślimy o życiu na własną rękę, nie żenimy się i nie płodzimy potomków rodu. No, chyba że przypadkiem. Ale i tak nas w końcu przyjmą w Nunhead. Nie ma się czego bać, to pewne mieszkanie. I na stałe.”
Rude włosy migoczą wśród zieleni i bieli. Doe miała włosy Iseult, ale gdzie, cholera, te dwa grobowce, te splecione głogi, jabłonki i cisy? Skronie rozsadzał mu ból. Rude kobiety to wiedźmy. Po co właściwie za nią idziesz, sentymentalny głupku? Chcesz doznać objawienia rzeczy ostatecznych, a zostaniesz wrobiony w ojcostwo... Jeszcze jedna alejka, jeszcze zarośla, jeszcze ten pomnik lotnika. Czas przystanąć.
- To tu, prawda? - jak małe dziecko pociągnęła go za rękaw.
Przełknął ślinę. Tak, to było tu. Z czterech naroży grobowca wyrastały mosiężne drzewa, secesyjnie smukłe, a splecione gałęzie układały się w baldachim nad klęczącym aniołem. Kamienny palec wskazywał na kamienną księgę. Na karcie - jedno zdanie:
A śmierć utraci swoją władzę.
- Bardzo chciałam tu przyjść. Ale jakoś długo nie miałam odwagi. Wie pan. Przesądy. I... - zająknęła się lekko - to jest takie nieodwracalne. Widzisz tabliczkę i wiesz.
- Tak. Jasne. - Słowa stawały w gardle na sztorc. O, doskonale rozumiał. Przecież sam nigdy by tu nie przyszedł. W snach, tam, w Bretanii, nie było tego grobu. Dlatego były takie piękne.
Stali w milczeniu, a Lily Potter skubała palcami brzeg własnego rękawa. Dostrzegł, że ma paznokcie nie mniej poobgryzane, niż on sam.
- Co pan o niej wiedział? - Podniosła na niego zielone jak owoce agrestu oczy. Coś w tym spojrzeniu mąciło myśli, skłaniało łagodnie do mówienia, choć przecież nie miał na to ochoty.
- Chyba mniej, niż powinienem. Jeżeli pani ma rację.
- Ale najwięcej - o tym, co robiła.
Odwrócił gwałtownie głowę - i pragnienie, by wyznać tej kobiecie wszystko, co wie o Doe, zniknęło. Jakby zbudził się z półsnu, jakby nagle zaczął więcej widzieć, myśleć, rozumieć:
- Pani w ogóle nie chciała, żebym szedł z panią do jej domu, tak? - mówił szybko, ostro, bojąc się, że jeśli nie dowie się prawdy teraz, to za chwilę znowu może stracić głowę. - To było od początku ukartowane?
- Nie - zaprzeczyła. - Ma pan rację, nie mogłam pana wziąć do domu, bo nie mieszkam u siebie. Ale o tym, żeby tu przyjść, nie myślałam. To był taki impuls, żeby tu wreszcie przyjść.
- Czemu nie z mężem?
- Bo jego tu nie ma. I nie on ją kochał. - Prawie się uśmiechnęła. - A chciałam, żebyśmy rozmawiali o niej blisko niej. Może będę się czuła pewniej? Chociaż wcale nie wiem - włożyła mimowolnie koniec warkocza do ust, jak wtedy, kiedy była zakłopotana w czasie rozmowy w aptece, - czy ona by chciała, żebym opowiadała o niej wszystko. W końcu, nie mówiła tego panu...
Kątem oka dostrzegł, że delikatnie unosi dłonie i wykonuje jakiś gest. Niepokojące; ale zanim zdążył złapać ją za rękę, znowu był we mgle, tłumiącej jasną myśl i rozsądek; tam, gdzie między liśćmi tańczyły gwiazdy, zielone gwiazdy, a księga szeptała mu słowa: Zmarli i nadzy jako żywi pod zachodnim księżycem będą stać na wietrze; gdy ciało spadnie z kości i kości spróchnieją, u stóp i łokci będą mieli gwiazdy. Choć od zmysłów odeszli, przy zmysłach zostaną, choć utonęli w morzach, ponownie z mórz wstaną; choć kochankowie zginą, miłość nie zaginie; i śmierć nie będzie rządzić nami... ***
- Dziwnie się pan czuje, co? - Ciągle widział wszystko jak przez półprzezroczystą szybę; nie spuszczała z niego wzroku. - Czuł się pan tak kiedykolwiek przy niej? Przy Dorcas?
- To nie jest pytanie na miejscu, pani... - żachnął się, a ona położyła palec na ustach, jakby uciszała dziecko.
- Nie chcę pana uwodzić. - Teraz patrzyła prosząco. - Tylko wyjaśnić panu coś... - Wyciągnęła rękę, na której trzymała różdżkę, podobną do czarno-białej pałeczki w ręku iluzjonisty. - W końcu, sam nazwał pan Dorcas czarownicą.
„A co byś zrobił, mój miły, gdybym rzeczywiście nią była?” Głos dziewczyny przyniósł echo jej głosu. Zamknął oczy, żeby otrząsnąć się choć na moment. Czy znowu oszalałem? Boże, jeżeli jesteś, daj mi się obudzić...
- Niech pani nie zaczyna opowiadać jakichś ... - stłumił złość, spróbował się opanować. - Doe była poważnym naukowcem. Owszem, wierzącym, a to trochę przeszkadza, człowiek robi się nieobiektywny... - zatoczył się, zakręciło mu się w głowie. „Nie patrz w oczy, oczy są uroczne...” Bzdury, bzdury, bzdury! - A pani próbuje robić ze mnie idiotę...
- Nie, nie próbuję - wzięła głęboki oddech. - To jest magia. Dorcas czarowała, tak samo, jak ja, i jest jeszcze wielu czarodziei, chociaż tacy, jak pan, nic o nas nie wiedzą. Ale jeśli szybko coś się nie zmieni, to się dowiecie; zresztą, pewnie sami już coś zauważyliście, choćby tę paskudną pogodę... Tak, to przez magię, ja wiem, że to brzmi idiotycznie, ale pojawił się czarownik, który zabija czarodziejów, którzy nie pochodzą z rodzin „czystej krwi”, jak on to nazywa, no i zwykłych ludzi, niemagicznych. Ten człowiek w parku, który szedł w naszą stronę - pamięta pan? To też był mag. Chciał nas zaatakować, tak, tak było, chociaż pan nie wierzy! - próbował oponować, ale nie pozwalała, mówiła szybko, coraz szybciej: - Czytał pan o morderstwie na rodzinie McKinnonów trzy miesiące temu? Zginęli, bo z nim walczyli. I Dorcas tak samo. Bo jej matka była wiedźmą, ale ojciec nie. Dlatego walczyła przeciw Voldemortowi...
- Proszę...
- Dorcas chciała pana ochronić. I tylko dlatego wykonywała ten projekt, rozumie pan? - podniosła głos, wskazała na walizkę z dokumentami. - Pan jej pomagał i myślał, że to tylko praca naukowa, a ona robiła coś, na czym się nie zna nawet nikt z nas! Chciała rzucać czary według jakiegoś prehistorycznego obrządku, ale jej się nie udało. Zamordowali ją, a rytuał nie został domknięty. I tylko pan może nam pomóc go dokończyć. A to trzeba koniecznie zrobić!
Złapał rękoma mocniej teczkę. Oczy dziewczyny błyszczały jak zielone słońce, słowa oblepiały umysł jak pajęczyna, docierały do serca. Jeżeli jej nie posłucham, jeżeli za nią nie pójdę, to czym będę? Jak się wywiążę wobec Doe z moich obowiązków? Chciałem ją chronić, a ona chroniła mnie. Mam dług...
I nagle uniesienie prysnęło jak bańka. Poczuł ukłucie w plecy, jak kolnięcie niewidzialnego palca - to był sęk, wystający z metalowej imitacji nagrobnego drzewa. Jak prztyczek w nos, jak żartobliwa nagana, której udzielał Dorcas, gdy mówiła o magii. „Narkotyki, LSD... Myślisz, że dużo trzeba, żeby człowiek uwierzył we wszystko?” A teraz sam byłem o krok, żeby uwierzyć. Patrzył w oczy czarownicy i już nie widział mgły. Dzięki Bogu za rozum. Dzięki, że mi przypomniałaś, Doe.
- Nie wiem, jak mogła pani być tak głupia, żeby myśleć, że kupię takie bajki - westchnął ciężko, ocierając twarz. Dopiero teraz poczuł, że się spocił. - Niech pani to zachowa dla siebie. Nie wiem, kim pani jest. Szpiegiem? Robi pani jakieś eksperymenty? Można było, na Boga, prościej - śmiał się już otwarcie, a ona znowu była zwyczajną, rudą dziewczyną, której usta opadały lekko w dół, a ręce miała szorstkie i ogryzione paznokcie. Czary się rozproszyły, została brzydka rzeczywistość. I to był ból. Oczyszczający, ale przecież tak straszny; bo jak pięknie byłoby pozostać w tej magicznej bajce z Doe w roli głównej.
Farsa i bełkot, bełkot i farsa.
- Nie ma pan racji.
- A pani wstydu. Ale rozumiem - pokiwał głową z politowaniem, - miałem się złapać na rzewną historyjkę i oddać notatki, prawda? Tak wyglądają „czary”? Powie mi teraz pani, kto to taki - „wy”, czy od razu strzeli w łeb, bo nie dałem się wciągnąć w tę bzdurę? - podnosił głos, coraz bardziej zły na nią i na siebie.
Zaczerwieniła się po czubki uszu.
- To nie miało tak być. Nie chciałam pana zranić, mówiąc o Doe, ale...
- Ale musiała pani? To bardzo niskie. - Odetchnął. Teraz trzeba było jak najszybciej odejść i odstawić dokumenty w bezpieczne miejsce. Za dużo osób się nimi interesuje. - Pożegnam się z panią. I proszę - jeżeli ma pani trochę przyzwoitości, niech pani da spokój mnie i jej. - Kciukiem wskazał grób. - Niech tu pani nie przychodzi.
Przez chwilę myślał, że się z niego śmieje, ale po chwili zobaczył, że zasłania twarz dłońmi, a spod palców ciekną łzy.
- Ma pan rację, zachowałam się cholernie nieuczciwie, ale dla pana dobra. I nie tylko dla pana, dla bardzo wielu ludzi. I nie zmyślałam, bardzo mi przykro, jeśli pan nie potrafi w to uwierzyć! - wykrzyczała mu to w oczy, bo już otwierał usta, żeby kazać jej się zamknąć - Liczyłam, że pan zrozumie, bo nie chciałam trzymać pana cały czas pod urokiem. Ale chyba powinnam, skoro jest pan takim tępym, upartym mugolem!
- Co? - Patrzył na nią oszołomiony. Mugol?
Wytarła nos wierzchem dłoni, popatrzyła na niego wyzywająco.
- Niech pan robi, co chce. Postaramy się pomóc, jeżeli oni przyjdą. Bo od tych notatek zależy nie tylko pana życie. Ale nie wiem, czy damy radę, skoro pan tak bardzo nie chce. Ale niech pan w razie czego da nam znać. Proszę wtedy stanąć przed kominkiem i zawołać tę osobę. To wystarczy.
Zaciśnięta dłoń nagle zamrowiła, kiedy dziewczyna machnęła różdżką. Zaskoczony, rozwarł palce. Na skórze widniały litery, których tam nie zapisywał; dziwnie brzmiące nazwisko - Dummelore? Dumbledoe? Chciał zapytać, jak to zrobiła - niech mu to natychmiast wyjaśni! - ale jej już nie było. Tylko niskie gałęzie chwiały się, jak poruszone wiatrem.
Głupi, głupi mugol!
***
Wróciła do mieszkania Flory po dwóch godzinach. Szybki marsz z drugiego brzegu Tamizy trochę ją otrzeźwił. W myślach układała relację dla Dumbla i w miarę, im bardziej racjonalne stawały się wytłumaczenia klęski, tym bardziej spokojniała. Za szybko się do tego wzięłam, za ostro i za dużo mocy wydatkując. Gdyby nie Maleństwo, pociągnęłabym to do końca, nie dała mu się wyrwać spod uroku, skoro ten dekokt w whiskey już tak dobrze rozmiękczył mu wolę i obiektywną ocenę sytuacji. Swoją drogą, co to musiało być? Bieluń? Odrobina lulka? Muszę sobie odświeżyć wiedzę z eliksirów, dawno nie warzyłam nic z tych bardziej niebezpiecznych i mniej moralnych... Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, nic więcej nie zrobię, teraz wkroczy po prostu do akcji Dumbledore, sam weźmie to na siebie, i cześć pracy, mugolu, jemu się nie wymkniesz i może dzięki temu nie stracisz tego swojego cholernego, racjonalnego łba!
Weszła do domu trzaskając drzwiami, aż kot ciotki Eulalii, Pangur, popatrzył na nią z dezaprobatą. Spisała raport i wrzuciła w kominek, zabezpieczony przez Prewettów przed wszelkimi podsłuchami. Potem włączyła w łazience mugolski radiomagnetofon, zabrany z domu, i kąpała się długo, nucąc swoje ulubione przeboje Beatlesów. We all live in the yellow submarine, ty też, mugolu, ty też! Sam się przekonasz, kiedy przyjdą śmierciojady pod drzwi... Boże, jak mogę być taka złośliwa?
Zjadła obiad, śmiecąc w pedantycznie wysprzątanej kuchni Flo, wypiła eliksir na trzymanie moczu, niesamowicie przydatny w tym okresie ciąży, i poszła do sypialni. Jeszcze łyżeczka eliksiru Bezsennego Snu. W sumie, czemu jednak nie poszłam na całość? Co miało zaszkodzić, to i tak zaszkodziło w pierwszym trymestrze. Pierwszy raz, kiedy stanęła oko w oko z Voldemortem. Boże, dziękuję Ci, że wtedy nie wiedziałam o ciąży ani że Jim nie wiedział. Bo chyba byśmy spanikowali, a wtedy... Ledwie się wykaraskali, choć ona straciła na jakiś czas władzę w rękach. Dopadli ich w okolicach Hogsmeade i obrzucali klątwami, uwięzionych w dolince, w silnym polu antyaportacyjnym. Ją, krzyczącą z bólu po którymś tam z kolei Cruciatusie, wyciągnął stamtąd Peter, któremu udało się aktywować świstoklik. Jim oberwał Petrificusem; pewnie by nie żył, gdyby Siri nie wywlókł go poza kocioł i nie aportował się z nim. Ale ani Peter, ani Syriusz nic by nie zrobili, gdyby Lupin w swojej wilkołaczej postaci nie zaatakował tych, co trzymali blokadę...
Przewracała się w łóżku z boku na bok, aż sen przyszedł - nagle, i, jak przewidywała, rzeczywiście bez marzeń.
Zbudziła się około szóstej, nadal zmęczona i rozbita, a przede wszystkim głodna. W kuchni czekały niepozmywane naczynia, lodówka ziała pustką. Wyłowiła trzy jajka, trochę boczku i dwa pomidory. W sam raz na jajecznicę. Z ziewnięciem posłała jednym Accio patelnię na piec. Otarła zaspane oczy, zerkając przy okazji w okno. Było nadal pochmuro; gdzieś na ulicy szalały na wrotkach dzieciaki, słyszała ich przekomarzania i śmiech aż tutaj. Zjadła jednego pomidora. A, co tam, Jim może wyjść jeszcze na zakupy do Burnwella, jestem w ciąży, mnie wolno. Pogłaskała Maleństwo po mniemanej główce. Spało spokojnie. Widocznie to, że jego samobieżny pojazd jest już przytomny, jeszcze doń nie dotarło. Zazwyczaj budziło ją kopaniem. Chyba już przeczuwa, że wkrótce przyjdzie pora opuścić to przytulne locum... Pomyślała o wiszącym w domu Jima ślubnym prezencie od Molly, Kalendarzu Szczęśliwych Chwil Spencera Woolstonecrafta. Przy dacie 31 lipca, walcząc o miejsce na karcie z wyobrażeniem letniego sabatu, widniała ona sama, tuląca do piersi idyllicznie różowe niemowlę. Zamknęła oczy. Dwa miesiące temu Dorcas wpadła do nich razem z Prewettami i zachwyciła się tym kalendarzem. „Molly, kupisz mi też taki w prezencie? Na razie nic nie planuję, ale jak pomyślę, że będę mieć Berniego na ścianie, na przykład wręczającego mi kwiaty w rocznicę...”.
Jakoś nagle zwilgotniały jej oczy. Słodko-kiczowate rysunki z kalendarza pokazywały dobrą przyszłość dla każdego. Ale jeżeli coś tę przyszłość przetnie, jeżeli tej przyszłości nie będzie? Woolstonecraft żył dawno i nie przewidział w swojej twórczości wypadków aportacyjnych, kolizji miotłowych, wybuchowych eliksirów, pijanych mugoli na wiejskich szosach, zepsutych różdżek... I tym bardziej Voldemorta. Przypomniała sobie, jak Molly przyniosła na wake taki sam kalendarz i darła go, kawałek po kawałku, strona po stronie, coraz bardziej pijana.
Złapała się za brzuch, bo Maleństwo przebudziło się właśnie i kopnęło natarczywie. Opadła na kuchenny stołek z żywikliny, objęła brzuch rękami. Cicho już, cichutko... Ale ciekawe, czy Petunia przyjedzie na pogrzeb, jeżeli...? Zamknęła oczy. Pod powiekami wciąż miała obraz Bernarda Douarneza, z poszarzałą twarzą i błyskiem nadziei w oczach. Zbierał każdy okruszek. Jedno słowo o niej było dla niego jak zdjęcie do albumu, jak kamyk do mozaiki, z której chciał sobie złożyć portret Doe. Myśleć, że Jim miałby tak... I że jego też ktoś, może Dumbel, chciałby wykorzystać, mamiąc go jej cieniem... Tak, jak ja to zrobiłam.
Czemu brać udział w takim... takim...
Tłuszcz na patelni syczał, pryskał i dymił. Zegar tykał. Dzieci na dworze krzyczały i śmiały się.
Jim nie przychodził. Znowu.
***
And I smiled as she passed with her goods and her gear,
And that was the last that I saw of my dear.
(She moved through a fair, ballada irlandzka)
Już w progu wyczuł dziwny, nieprzyjemny zapach. Długo stał z ręką na klamce, próbując go zidentyfikować. Ale dopiero, kiedy nadepnął niechcący na charakterystyczne kulki odchodów, przypomniał sobie piwnice w domu Dorcas i jej podszyte strachem narzekania, że szczury to chyba jej najwierniejsi współlokatorzy. Czy teraz, w ramach przywiązania do swojej gospodyni, postanowiły wprowadzić się do niego? Niedorzeczność, ale zabawna. Znakomite podsumowanie dnia, w którym jego zdrowy rozsądek wystawiany jest coraz to na cięższe próby.
Wszedł do pokoju, między cienie rzucane przez zachodzące słońce, w półmrok zasłon i spuszczonych rolet. I zaklął.
Szczurze bobki, przemieszane z wyprutym z poduszek pierzem, znaczyły całe prześcieradło. Jakaś książka walała się na środku dywanu, wokół leżały porozrzucane kartki, pełne notatek do ich wspólnych artykułów. Graves trafił pod komodę. Szafa na ubrania ziała pustką, jego spodnie i koszule rozwłóczono po podłodze. W tym pobojowisku zauważył samotny pantofel Dorcas. Chwycił się stołu, żołądek podjechał do gardła. Nie było. Nie było śladu po jej ubraniach. Po butach. Zeszytach. Najczęściej używanych książkach. Gorączkowo szukał wzrokiem choćby śladu jej obecności. Mocny Boże! Dlaczego? Po co? Jej bielizna, jej długopisy, jej rękawiczki, jej dyplom magistra, jej harmonijka, jej notatnik z telefonami. Szczurzy fetor wisiał w powietrzu, jak zapach zniszczenia. Coś rzeczywiście przyszło i jak szczur wyżarło to, co najcenniejsze. Złapał wazon i cisnął nim o ścianę. Szkło i woda bryzgnęły na wszystkie strony.
Ta dziewczyna z parku. Miała rację? Do diabła, może, ale jeśli to wszystko nie jest jedną wielką mistyfikacją... Spisek, żebym oszalał? Durny paranoik. Za wysokie mniemanie o sobie. Ale ktoś ukradł wszystko, co zostało po Doe, resztę rodzina kazała spalić... Wszystko, co tutaj było...
Boże, po co? Kto potrzebowałby jej ubrań? Notatki - rozumiem, ale ubrania, perfumy, drobiazgi? Fils de pute! Pieprzony connard, maniak... Podniósł pantofel, ścisnął z taką siłą, że aż twarda podeszwa wygięła się w łuk. Koniec ze zdrowym rozsądkiem. Ja to muszę mieć. To musi do mnie wrócić.
- Otruję jak szczura - wypluł z siebie z nienawiścią pod adresem włamywacza. Myśl o ukręcaniu mu własnoręcznie karku przyniosła chwilową ulgę.
Spojrzał jeszcze raz na pokój. Nie było sensu tu nocować. Trzeba wezwać policję do oględzin. Złożyć zeznania. Zmusił się, żeby pójść do kuchni, do aparatu. Znalazł słuchawkę, zwisającą ze stolika jak wahadło zepsutego zegara, i przegryziony kabel. Tak, tego się można było spodziewać. Powinienem pójść na posterunek, ale jak zostawić to wszystko bez opieki? Może zadzwonić od sąsiadów? Nie, przecież większość wyjechała na wakacje, tu tak mało rodzin mieszka... Podniósł ręce gwałtownie i zastygł na chwilę, zanim zdał sobie sprawę ze śmieszności gestu. Teatralna bezsilność.
Pozostawało tylko jedno - zadekować się na uczelni.
Nagle poczuł, że musi się spieszyć, jakby ta decyzja, podjęta na gorąco, zobligowała go do jakichś ostatecznych działań. Zanim dopadną mnie i te notatki. Bo tego przecież szukali - tak twierdziła ta nawiedzona dziewczyna, a w tej chwili wierzył, że mogła mieć rację. Każde, najśmieszniejsze wyjaśnienie zyskiwało teraz w jego oczach, bo kto przy zdrowych zmysłach kradłby nawet ołówki?
Wrzucał do brezentowego plecaka wybierane na chybił-trafił ubrania, między nie pieczołowicie wkładając pantofel Doe i owinięte w wodoszczelną folię papiery. Dotarło do niego, że dotąd ich nie obejrzał. Ale na to będzie czas, uspokoił się pospiesznie. Wcisnął dokumenty do kieszeni, portfel - do saszetki na szyi. A, i aparat. Na wszelki wypadek. Fragmenty własnego doktoratu, rozrzucone na podłodze w sypialni, zignorował. Jeśli wrócę, pozbieram.
Trzasnął drzwiami, zbiegł po schodach, nawet nie myśląc o windzie, wiecznie zepsutej. Gdzieś między piętrami dostrzegł jednak, że jej żelazna klatka wędruje powoli, skrzypiąc i piszcząc, do góry. Nie zatrzymał się. Kto to mógł być? W tej chwili najpewniej nikt, z kim chciałby się spotkać.
Szedł w kierunku najbliższej stacji metra. Dojedzie stamtąd na uniwersytet, wezwie policję do domu, a zanocuje w bursie, tam jest w końcu najbezpieczniej. Na ulicy nie było pusto, ale i nie tłoczno. Szedł pospiesznie, ale zwolnił, gdy gdzieś w połowie drogi dostrzegł przyglądającego mu się uważnie z poziomu chodnika burego kota. Złudzenie? Kot zaczął się ostentacyjnie myć. Za rogiem, dojrzał czochrającego się dużego, czarnego kundla. I znów to wrażenie obserwowania. Świrujesz, Bernie. Poprawił paski od plecaka, przyspieszył. Kątem oka dostrzegł kilkadziesiąt kroków dalej budkę telefoniczną.
Za jego plecami z żywopłotu wychynął biały jak mleko bulterier. Biegł niespiesznie, węsząc trop. Bernard odwrócił się, czując na karku czyjś wzrok. Ulica nagle opustoszała. Biały pies przyspieszał. Truchcik przeszedł w bieg. Nie zdążył nawet pomyśleć, zanim bulterier odbił się od chodnika i z wyszczerzonymi zębami skoczył wprost - na niego.
Coś pchnęło go potężnym uderzeniem z boku, potoczył się na ulicę; a nad nim przewalała się właśnie skłębiona masa mięśni, dwa wściekłe, rozżarte psy, skaczące sobie do gardeł, tarzające w kałużach. Poderwał się na nogi, rzucił ku budce, ale drogę zastąpił mu chudy mężczyzna. W jego ręce zobaczył różdżkę. Jak u tej dziewczyny, tej wiedźmy, przypomniał sobie ni w pięć, ni w dziewięć.
- No, mugolu - gest różdżki. - Impe...
Trzask, jakby ktoś rozerwał materiał. Krzyk, krew, facet padł z rękami przyciśniętymi do brzucha. Bernard cofnął się o krok, widząc opartą o budkę... Nie, nie Lily Potter. Kobietę z apteki. W zwykłym trenczu, z mokrym sztyletem w lewej dłoni.
- Chciał pan chyba zadzwonić, prawda?
*** *** ***
W tekście wykorzystałam - w bardzo luźnym tłumaczeniu - fragment cytowanej już piosenki I am stretched on your grave. Drugi, dłuższy fragment pochodzi z D. Thomasa, tym razem w tłumaczeniu J.M. Rymkiewicza, które - mimo że mniej dokładnie, niż Barańczakowskie, oddaje niektóre zwroty - bardzo lubię za poezję i wewnętrzną melodię.
Wake, pojawiające się w tekście, to nocne czuwanie przy zmarłym, dawniej - połączone z tańcami; obyczaj brytyjski.
CDN