HP Ff: "A śmierć utraci swoją władzę" - cz. III

Sep 22, 2013 21:18


Dalszy ciąg dalszy.

***

Wzdyma się fala mętna od krwi, wszędzie wokół
Zatapiając obrzędy dawnej niewinności;
Najlepsi tracą wszelką wiarę, a w najgorszych
Kipi żarliwa i porywcza moc.

William Butler Yeats, Drugie Przyjście

Sypnęła w kominek garść fiuu. Ale płomienie tylko skoczyły w górę, zamigotały jej w oczach zielenią i zgasły w popielniku. Bez odzewu. Kwatera główna była pusta.

Wstała i potarła nerwowo przedramiona, zerkając przy okazji na zegar. Dochodziła siódma, a nikt nie dał znać, jak rozwija się sytuacja z mugolem. Nikt nie dał znać, co się w ogóle dzieje. W ciągu tej godziny melancholijny nastrój zdążył już odpłynąć w siną dal. Na jego miejscu rozpanoszył się niepokój. Raz, dwa, trzy, wskazówka znów się obraca, kolejna minuta bez wiadomości, kolejny moment, kiedy myślisz - nie odezwą się do ciebie, bo nowiny są złe, bardzo złe.

Drgnęła, kiedy w zamku zazgrzytał klucz. Jednym długim krokiem dopadła kuchennego stołu, gdzie leżała różdżka i dopiero z nią, ukrytą w fałdach sukienki, wolno ruszyła do przedsionka. Zza drzwi dmuchnęło piachem i wiatrem; weszła Flo, a za nią zapowiedź wieczornej burzy. Wolnym ruchem zdjęła letni, mugolski w kroju i barwie płaszcz, uśmiechnęła się wymuszenie.
- Dobrze, że jesteś. - Wyciągnęła rękę ze zwitkiem pergaminu.
- To od Dumbledore'a? - zdziwiona, wzięła pismo, złamała lak. - Kiedy to...?
- Już jakiś czas temu. Teraz wszyscy są w terenie - uprzedziła pytanie Flora i ociężałym krokiem powlokła się do kuchni. - Fabian prosił, żeby ci dać.
- Jasne. - Oparła się o framugę, wsłuchana w pomiaukiwanie łaszącego się do Flo kocura, przestawianie pojemników w lodówce, szept - Incendio! i szum gazu na kuchni. Oczy prześlizgiwały się po kolejnych linijkach, wyłaniających się i znikających z pergaminowego zwoju. Odetchnęła przez nos. Zatem poszli za nim. Nasi i tamci. Boże, Doe, jeśli jesteś gdzieś blisko, zajmij się nim, dobrze? Dalej - kilka wytycznych na przyszłość. Przygryzła dolną wargę, kiedy dotarło do niej, o czym właściwie pisze dyrektor. Nie, nie wierzę, żeby naprawdę Albus chciał... Spuściła wzrok.

- Zgodzisz się? - Flo stała w drzwiach. W ręku trzymała małą świeczkę o wątłym płomyku. Z kuchni dmuchnął przeciąg i zgasił ognik.
- Incendio - rzuciła odruchowo. - Chyba.
- Rozumiem. - Błogosławiona dyskrecja twoja, Flo. Błogosławione pytanie, którego nie zadasz, bo przecież wiesz, że kiedy raz staniesz po stronie Dumbla, kiedy raz przystaniesz do sił światłości, każdy kolejny krok będzie wbrew tobie.

Wrzuciła pergamin w płomienie. To, o co ją tym razem prosił, to naturalna konsekwencja jej zgody na współudział w omotaniu Douarneza. Przekroczenie granicy? Tyle razy już myślała, że ją minęła. I ciągle było jeszcze coś, czego trzeba się było zaprzeć.

Usiadła w kuchni. Za oknem deszcz przybierał na sile. Oparła łokcie o blat, bawiąc się nerwowo różdżką. Zagrzmiało, ale wciąż z daleka. Dziecko wierciło się i rozpychało pod skórą. Flo karmiła kota. Czy zapytać ją, co robiła? Lepiej nie. W końcu, tam, gdzie była, był też Jim. I też spełniał jakąś prośbę dyrektora.

W końcu Ramsay usiadła naprzeciwko, przyacciowała sobie z kredensu lulkę na długim, wąskim cybuszku, zapaliła. Uśmiechnęła się krzywo, widząc, że Lily patrzy.
- Mamy przynajmniej chwilę czasu na swoje nałogi - wypuściła z ust kółeczko. - Zabawne. Kolejny raz mieszkamy razem, a znów widujemy się głównie w drzwiach. Jak Jim z tobą.
- Daj spokój - machnęła ręką, rozpraszając snujące się nad stołem nitki dymu. Trochę ją to złościło - te porównania, te aluzje, których u Flo tak nie lubiła. Ja i ty, ty i Jim. Miała na końcu języka pytanie o dzisiejszą akcję; tak, to by zabolało. Ale policzyła do dziesięciu. Tam był i on.Jimmie.
Różdżka w ręku drgała leciutko, jakby pod starym, drewnianym zydlem pulsowało podziemne źródło. Za oknem - szum wiatru i wody. W kuchni - skrzyp desek pod stopami kota, szelest płomieni w palenisku, płytki oddech Floriany, i cichutkie tykanie zegara.
Raz, dwa, trzy, bim, bam bom, kwadrans po siódmej. I żadnych wieści.

Ręka Flo przesunęła się łagodnie po lekko potarganych włosach rudej, palce chwyciły zabłąkany za uchem wąski wierzbowy liść, przyniesiony Bóg wie skąd, może jeszcze z wędrówki po parku, a może już z Nunhead. Lily nie protestowała. Pod powieki napływały łzy, niechciane, ciepłe, jak ciepłe, krzepiące dotknięcie ręki na jej głowie. Jakby znów siedziała na stołeczku, z głową na kolanach Jima, a on gładził jej włosy, jak zawsze, kiedy była smutna.
- To się skończy, Lily.
- Chciałabym tego doczekać - zamruczała. Co za egoizm wobec tych, którzy nie doczekają już na pewno, wobec tych, którzy może odejdą dziś, jutro, za tydzień... Ale chciałabym.
I mam takie niewytłumaczalne, bezsensowne wrażenie, że jednak...

- Lily.
Odwróciła się, słysząc syk zielonego ognia i lekkie “To przecież...!” Flory, i już widziała, jak schodzi z rusztu, zmoknięty i zmęczony. Uśmiechnął się do niej i w kuchni zrobiło się jaśniej.
- Cześć, Łoszaku. - Objęła go mocno, żeby choć trochę ogrzać, bo trząsł się z zimna. Zaklęciem osuszyła mu jeansową kurtkę i spodnie. Przytulił ją, pocałował w czoło, ale z jakimś wahaniem, sztywno, i wyczuła podskórnie - cokolwiek robił dziś, będzie tego długo żałował. Jak ona. Bo przecież też musiał widzieć, że nie patrzy mu w oczy. Że nie podaje ust do całowania. I jest zbyt szybka w każdym geście, zbyt gwałtowna. Flo wstała i wyszła do salonu, mrucząc coś, żeby się rozgościli. Został tylko kot. I strącony na podłogę kapturek na imbryk.

- Earl Greya? - podniosła pachnącą łyżeczkę herbaty prawie na wysokość jego umykających gdzieś w bok oczu. - Tu Ziemia, panie Potter...
- Zaraz będzie tu Syriusz. - Jim patrzył na nią, jakby nie słyszał. - W sprawie tego chłopaka Doe. Stary ściągnął wszystkich, których mógł, z terenu, kiedy okazało się, że tamci też mają go na oku. Ale nie wiem, jak to się skończyło.
- To znaczy? - łyżeczka opadła, listki pofrunęły na podłogę. - Walczą tam? Dalej?
- Chyba tak. I to ostro. - Przegarnął dłonią nastroszone, sztywne włosy, tym ruchem, którego nie wyzbył się od czasów szkolnych. - Siądź, proszę. Nie biegaj. Odpocznij ze mną.

Przysunęła do niego mały stołeczek, usiadła przy jego nogach, z głową na kolanach Jima. Na chwilę, tylko na chwilę, nim płomienie zamigotały zielenią.
- Caradoc! - Floriana weszła szybkim krokiem do kuchni. - Co ty, na Boga...
Stary czarodziej, usmolony i z rozbitym czołem, tylko szarpnął energicznie coś, co utkwiło w kominku, i za nim wyłonił się Syriusz, potoczył lekko błędnym wzrokiem po kuchni i jęknął, trafiony łokciem przepychającej się przez kominek Minerwy McGonagall. Profesor Transmutacji wypluła z ust coś, co do złudzenia przypominało kawałek porośniętej białą sierścią skóry.
- Jim, zbierajcie się. - Machnęła na nich ręką. - Floriano, błagam, kubek wody.
- Już. - Flo zakrzątnęła się przy zlewie, podczas gdy Lily pobiegła do domowej apteczki po żelazny zapas eliksirów. Jim różdżką tamował krwawienie Caradoca. Minerwa płukała usta, pluła i prychała jak kot. Pangur przyglądał jej się zaciekawiony.

Lily nalewała do kieliszka porcję eliksiru dla Syriusza. Ręce jej lekko drżały. Zatem już? Teraz? Czy to znaczy...
- Co z tym mugolem? - Jim podchwycił chyba jej myśl. Minerwa sapnęła ze złością, Syriusz zaklął.
- Zwiał - burknął Dearborne, poprawiając sobie opatrunek na czole. - W głowie mi się wprawdzie nie chce pomieścić, jak, bo Niewybaczalne latały tak gęsto, że...
- Że myśmy tego dupka nie osłonili na pewno - wciął się Syriusz, nadal nerwowo drapiąc się za uchem, jakby zapomniał, że nie jest w tej chwili psem. - Poszliśmy za nim, i jeszcze się ta Seanchaid, którą Dumbel namówił do współpracy, włączyła, wszystko szło nieźle, jednego śmierciojada ściągnąłem na siebie, drugiego wykończyła ona, myślałem, że się na tym skończy, ale naraz zwaliło nam się na głowę chyba ze siedmiu, wszyscy w maskach, a nas tam było, kurwa, troje...
- Język, panie Black - machinalnie wtrąciła się McGonagall.- Mieliśmy wsparcie, byli obaj Prewettowie, Caradoc, ale tamtych przybywało, jakby na złość...
- Syriusz? Dostałeś? - Lily zrozumiała nagle tę nieprzytomną minę Blacka, ale momentalnie pożałowała, że pyta. W końcu, kto się chwali, że oberwał Cruciatusem? - Nie, przepraszam...
- Tja. - Syriusz machnął ręką. - Było, minęło. Ale ten mugol, to nie było normalne... Wiecie co, nie wiem, czy wy widzieliście, czy mnie się zdawało...

Minerwa uniosła brwi.
- O tym pan myśli, panie Black? - Spojrzała wymownie na niego i Dearborne'a.
- Można jaśniej? - spytała ostro Flora, biorąc się pod boki, jak zawsze, kiedy pozostali zaczynali mówić półsłówkami. Caradoc spojrzał zakłopotany na McGonagall. Skinęła głową.
- Powinni wiedzieć.
- No, dobra, ale powiem, że życiu czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Choć jestem skłonny uwierzyć. - Wypuścił ze świstem powietrze przez nos. - Ten facet dostał Crucio i Imperio. I one po nim po prostu spłynęły. Widziałem zaklęcie, jakby odbiło się od jego ubrania i spłynęło do ziemi. Jak po piorunochronie.

Patrzyli na siebie, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Bo co tu było do powiedzenia? To się nie powinno zdarzyć. Tym bardziej mugolowi.
- Lily, jakiś pomysł? - Syriuszu... Czy ja wyglądam, cholera, na jakąś wyrocznię?! Zaklęła w duchu wyjątkowo brzydko, ale, mając wzgląd na legilimenckie zdolności Caradoca, po łacinie. - W końcu trochę z nim gadałaś, może zauważyłaś coś...
- Poza tym, że w magię nie wierzy i że filidka spoiła go jakimś świństwem, nic - sarknęła. McGonagall potrząsnęła głową. - Jasne, pani profesor, ja też w to nie za bardzo wierzę...
- Filidka mogłaby... - Caradoc uniósł brew, jakby właśnie zwietrzył właściwy trop, ale nagle wtrąciła się Flo:
- Nie. Nie mogłaby, Carad - uśmiechnęła się z zakłopotaniem właściwym rzadko o coś pytanym osobom, które, o dziwo, wiedzą więcej, niż na to wygląda. - Dorcas przeszukiwała teksty na ten temat w bibliotece mojego kuzynka. Też tam zaglądałam. Filidzi potrafią na jakiś czas ochronić przed ciężkimi klątwami, ale to bardzo skomplikowany rytuał. I nie działa na Niewybaczalne. Chyba, że ktoś wezwie bogów... A to trochę niedorzeczne. Ich łatwo zauważyć.

Lily nie wytrzymała, parsknęła urywanym, histerycznym śmiechem. W ciszy kuchni, rozpraszanej przez bijące o parapet, ciężkie krople, brzmiał upiornie, jak chichot i zawodzenie bean-shee.
- Albo, co już nie jest ani naszą, ani nawet bogów domeną, panno Ramsay - zabrzmiał od progu poważny, męski głos - jeżeli ktoś dobrowolnie złoży ofiarę. A to zasada stara jak świat. I nienaruszalna.
- "Bo nie ma większej miłości od tej, gdy kto życie oddaje za przyjaciół swoich" - zamruczała śpiewnym głosem Floriana, kładąc różdżkę na stole i kłaniając się gościowi. Patrzyli jak zaklęci - na jego czarny, sukienny płaszcz, sztylet u boku, pęk różdżek za pasem.
- Morgan McArthur. - Mężczyzna zdjął znoszony kapelusz i skłonił się znieruchomiałym czarodziejom z uszanowaniem. - Fili. Profesor Dumbledore prosił, abyście udali się ze mną. Do nas. Rytuał przyzwania musi się rozpocząć jak najszybciej.

Flora objęła Lily ramieniem, otarła łzy z jej twarzy. Minerwa zacisnęła mocniej wargi. Nie patrzyła na pozostałych; utkwiła spojrzenie w nieznajomym, jakby chcąc zmusić go do odwrócenia wzroku.
- A co z tym chłopakiem? - spytała nieoczekiwanie ostrym głosem.
- Jest tam, gdzie być teraz powinien. I pod właściwą opieką.
- To znaczy? - Jim wystąpił o krok przed pozostałych. - Gdzie, z kim, co robi?
Filid uśmiechnął się.
- Konkrety? Słuszne pytanie, panie Potter. Zatem... W rezydencji państwa Meadowes. Z moją Panią. Szuka odpowiedzi. I tam spotka się ze swoją ukochaną. Dzięki temu, co zamierzamy zrobić dziś w nocy.

***

Chociaż mewy nie będą krzyczeć nad głowami
I na wybrzeżu głośne nie złamią się fale,
I choć, gdzie kwiaty wiały, nigdy żaden kwiat
Nie wzniesie głowy pod deszczu ciosami,
Niech stracą zmysły, niech śmierć ich przygwoździ -
Litery bytu tętnią przez stokrotki.
Będą kruszyć się w słońcu, aż słońce się skruszy
I śmierć nie będzie rządzić nami.

31 kwietnia 1980

Postacie ukryte w ciemnościach obserwowały całą scenę w milczeniu. Krąg magów rozstąpił się, kiedy Riddle skończył kolejną inkantację. Ciało Dorcas ciężko uderzyło o posadzkę. Dziewczyna żyła jeszcze, ale nie była już świadoma, co się z nią dzieje. Na swoje szczęście. Wokół niej powoli rozlewała się ciemna plama, coraz większa i większa, zakrywająca kredowy znak na kamieniach, zalewająca popiół, sól i resztki ziół głęboką jak ciemność czerwienią. Jak fala mętna od krwi, zatapiająca obrzędy dawnej niewinności.

Voldemort obrócił się ku widmom, majaczącym w głębi nawy.
- Czy teraz - wskazał wymownym gestem na zwiniętą na posadzce czarownicę - zechcecie spełnić moje życzenia?
Postać w ciemności uniosła się lekko, zarys jeleniego poroża zakołysał się na ścianie.
- To pytanie czy prośba, człowieku?
Skurcz hamowanego gniewu.
- Ofiarowałem krew. Czy to mało, Myśliwy?

Przez nawę przetoczył się urągliwy śmiech cieni. Stara kobieta z krukiem na ramieniu zaniosła się piskliwym chichotem, Gwynn aep Nudd potrząsnął włócznią, aż zagrzechotały o siebie uwiązane na drzewcu ludzkie kości. Rogaty Bóg wystąpił z mroku - władca łowów; nagi, o szalonych oczach. Wąż wił się wokół jego nadgarstka. Nagini zakołysała się jak zahipnotyzowana. Voldemort milczał, nie spuszczając wzroku z na wpół zwierzęcej postaci.

To był błąd.

Ręka Cernunnosa wystrzeliła w powietrze, jak przy silnym ciosie; czarownik padł na kolana, zmieciony gestem boga. Śmierciożercy zamarli jak zaklęci. Zawieszenie czasu, przemknęło przez głowę Riddle'a.
- Czy mnie pożywi ta krew? - głos Myśliwego ociekał pogardą. - Przyzwała nas - spojrzał na Dorcas - i z nią, nie z tobą, paktować będziemy.
- To ja złożyłem ofiarę! - Riddle podniósł się, chyba tylko dzięki sile woli; w jego głosie zabrzmiał histeryczny, śmieszny ton, jak u kapryśnego dziecka. - Jesteście moi, Plemię Don!
- Wolny nie będzie sługą niewolnika - zasyczał Gwynn.
- Nie rozumiesz ani śmierci, ani ofiary... Czarowniku... - zakrakała Badbh.
- Dar został przekazany. Zgodnie z jej prośbą - zaszeptał Bóg Łowów. - Nie będziesz nam rozkazywał.

Voldemort uniósł różdżkę trzęsącą się dłonią, na jego twarz wypełzło coś na kształt uśmiechu.
- Zatem... Odejdźcie. Razem z nią.
Zielony błysk przeciął ciemność nawy. W murach kościoła zabrzmiał krzyk, lament, krakanie, zawodzenie... A potem - cisza. Świat znów ruszył zgodnie ze swym biegiem. Śmierciożercy ocknęli się - żeby zobaczyć martwą aurorkę. I pustkę, i nieobecność w ciemności.
- Może ona was wezwała - zamamrotał Voldemort, chowając różdżkę w rękaw szaty, - ale to ja odesłałem. Następnym razem - spojrzał na malowidło, kopnął puste gliniane naczynie - ja będę wzywał i wydawał rozkazy.

Odwrócił się, ruszył do wyjścia. Poszli za nim. Tylko niski chłopak w za dużej szacie na chwilę odwrócił się, by spojrzeć - wreszcie bez obaw, że będzie rozpoznany - na zwłoki Meadowes.
To również był błąd.

- Pettigrew - usłyszał głos Pana. - Zajmij się nią. Wyjmij z niej tyle, ile się da. Chcę wiedzieć wszystko o rytuale. Snape ci pomoże. A potem wymażcie z niej wspomnienia. Do czysta.
Skłonili się, cofnęli. W milczeniu podnieśli trupa i rzucili na ołtarz. Sekcja myśli była równie nieprzyjemnym zajęciem, jak sekcja zwłok, ale sługa Lorda Voldemorta nie mówi nie. Do rana muszą skończyć.

W gorącym powietrzu wirował kurz.
Zagrzmiało. Od doliny nadlatywała burza.

***

Noc, przy zmarłych spędzona, nazywa się - pusta!
Brak tego, o kim łkasz...
Zgniją oczy - i wyraz tych oczu - i usta.
Śmierć patrzy w kość, nie w twarz!...

Sevenoaks, na południe od Londynu, 14 czerwca 1980

Furtka ustąpiła z lekkim zgrzytem. Dwór Meadowesów, zamknięty po śmierci Doe, nosił już piętno opuszczenia - ale mimo wszystko wciąż budził zaufanie. Solidny i kamienny, wiktoriański mansion. Z parapetów poderwało się kilka ptaków, ciemnych plam na tle nieba. Szedł aleją, pod konarami starych drzew. Plecak trochę ciążył na ramieniu. Za sobą słyszał delikatny chrzęst żwiru pod stopami kobiety z apteki.

- Obawia się pan?
Nie odwrócił się. W kieszeni namacał zabrany z domu sprężynowy nóż.
- To coś zmienia, madame?
Drzewa szumią głośno, szarpane wiatrem. Piach wiruje nad dziedzińcem. Idzie burza.

- Ja z panem tam nie wejdę. Jeżeli o to panu chodzi - cieniutkie szpileczki złośliwego zadowolenia. - Mogę pana chronić z daleka.
Chronić? Zaśmiał się w duchu. Co za gard de corps! Sympatyczna starsza pani, która rozpruwa brzuchy.
- Kiedyś takie umiejętności były bardzo przydatne, zwłaszcza, jeśli chciało się powróżyć. - Zupełnie beznamiętny ton. Brytole w ten sposób rozmawiają o pogodzie, wyścigach i liczbie głów, oderżniętych wrogom. Narodowa tradycja? - Pan powinien o tym wiedzieć całkiem nieźle. Pana specjalność.
- Robi sobie pani ze mnie żarty! - Obrócił się; wreszcie udało jej się wyprowadzić go z równowagi, i to jak! - Pani, ta dziewczyna... Tak, rozumiem, może Dorcas nie powiedziała mi wszystkiego, ale pani jest śmieszna, wmawiając mi takie... - załamał mu się głos. - Co to było? Komuniści? Kontrwywiad? Co ona wiedziała, że ją zabili!?
- Niech mnie pan puści. - Lodowaty głos. - Zabijałam mężczyzn i kobiety, jeśli było trzeba, wycinałam w pień rody, byłam szalona w bitwie. I nie lubię, kiedy ktoś wiesza mi się u kołnierza.

Puścił. W półmroku jej oczy świeciły jak powleczone od środka warstewką tarpetum ślepia zwierzęcia. Uśmiechnęła się szerzej i zobaczył zaszokowany długie, wilcze kły, obnażone w uśmiechu. Wiedźma, wyszeptał, a ona zaśmiała się cicho i wyswobodziła z jego rąk.

- Niech pan tam idzie i zagłębi się w lekturze, panie Douarnez. Będziemy starać się, by już nikt panu nie przeszkadzał. Liczymy na pana. I będziemy zobowiązani.
- Pani też?
- Oczywiście. Bardzo mi zależy, żeby się dowiedzieć, co udało się osiągnąć mojej najzdolniejszej alumnie.
Nie zdążył zapytać, bo nagle jej uśmiechnięta złośliwie twarz rozpuściła się w mroku i ciężkich kroplach, które zaczęły uderzać w piach dziedzińca. Wbiegł na ganek, wyjął klucz. W szumie burzy słyszał śmiech i szeptane własne imię.

Dom był cichy i ciemny; w imieniu Doe jej kuzyni wypowiedzieli umowę z elektrownią. Kiedyś, zanim rodzice Dorcas zginęli w katastrofie, o której jego kochanka nigdy nie chciała mówić, przychodziła tu służba. Doglądała czystości w obszernych, wysokich pokojach. I przyszła tuż przed jej pogrzebem, przed wake. Później wszystko porosło kurzem.

Wszedł do kuchni. Pamiętał, że stamtąd wchodziło się - tymi bielejącymi w półmroku, wysokimi drzwiami - do salonu, gdzie ustawili stół, na którym leżała Dorcas. Wokół niego tańczyli w milczeniu, przy dźwiękach skrzypiec i fletu, jej irlandzcy krewni. A on patrzył na jej jasne włosy, zamknięte niebieskie oczy, piegi na policzkach i zmarszczki na czole. Nie chciał tam teraz wchodzić. Po co? Nie ma już śladu w miejscu, gdzie stała trumna. Ani tam, gdzie prześlizgiwały się po posadzce stopy tancerzy. Najpierw wolno, potem coraz szybciej, w takt wybijany przez bodhran. Cicho, ledwo dotykając posadzki. On tańczył inaczej, rozgrzany whiskey - ciężko, w kole, tak jak tańczono w jego rodzinnych stronach. To był taniec pijanego mężczyzny, który chce być bliżej ziemi, która pożre jego ukochaną.

Wszedł do gabinetu ojca Doe; znalazł ciężki, pozłacany lichtarz, zapalił trzy świece. Światło rozjaśniło grzbiety ustawionych na etażerce książek. Wziął do ręki jedną, nie do końca wsuniętą między inne, jakby chowaną w pośpiechu. Może jeszcze przez nią? Nie, już pamiętał - wyjął ją jakiś młody brunet, chłopak, z którym chodziła do szkoły, i recytował ten wiersz sam sobie, ten wiersz, zaznaczony zakładką z wypłowiałego atłasu.

Puste są drogi,
Puste są drogi tego kraju,
A kwiaty
Pochyliły ciężkie głowy,
Pochyliły na próżno.

Syriuszu, powiedziała dziewczyna siedząca w głębi pokoju ze splecionymi na kolanach dłońmi. Syriuszu, daruj sobie.

Puste są drogi tego kraju
Gdzie ona
Stąpała kiedyś, a teraz już nie stąpa
I zdaje się, jak gdyby właśnie zmarła.

Deszcz za oknami tłukł o parapety, bulgotał w rynnach. Bernard postawił świecę na biurku, zdjął bagaż, ostrożnie zaczął wykładać swoje rzeczy na krzesło. Wreszcie dotarł do notatek. Przez chwilę ważył je w dłoni, potem odłożył paczkę na blat, wrócił do opróżniania plecaka. Dziewczyna twierdziła, że od nich zależy życie wielu ludzi. Z ich powodu teraz on sam może mieć kłopoty. Czy nie byłoby pięknie, gdyby świeca przewróciła się na nie przypadkowo? Gdyby nikt już nie miał powodu ich szukać? Szkoda, że to wszystko, co po tobie zostało, Doe. Pytanie, która strona zadbała o to, żebym nie miał wyboru?

Chcieli pewnie jakichś tajnych danych. Czy Doe pracowała dla rządu? Tak często mówiła o innych. To mogło znaczyć wszystko. Na komunistkę nie wyglądała nigdy. Ale było coś, czego się bała. Ta ruda z parku mówiła o magii. O starej magii. Że niby Dorcas... Do diabła, jak można być tak naiwnym i wierzyć, że dam się na to złapać!? Ale może tak jest lepiej dla nich? - w ostateczności, zrobią ze mnie wariata.

Rozłożył kartki na blacie, od pierwszej chwili porażony chaotycznością zapisków. Doe, to naprawdę pisałaś ty? Jak chciałaś, żeby ktoś się w tym połapał? Chyba, że nie chciałaś... Tak, to by był genialny pomysł. Nie chciałaś chyba nawet, żebym ja to czytał.

Wszystko miało tylko jedną cechę charakterystyczną dla Doe - kartki zapisane były jednostronnie, rewersy zaznaczone były dużym, zamaszystym „X”. Nie ma tam czego szukać. A na awersach - fragmenty odrysowanych albo odbitych na fotokopiach map Walii, pokreślone kolorowymi kredkami. Znaki, linie, kształty - raz dowolne, raz niepokojąco regularne. Nazwy miejsc, w nazwach - litery. Punkty pomiędzy miejscowościami, w górach, na brzegach jezior. Część nazw brzmiała znajomo. Stanowiska archeologiczne, skanseny, miejscowości, w których kultywowano jakiś dawno zanikły w innych częściach kraju zwyczaj. Zasięgi najstarszych dialektów. Miejsca związane z legendami. Rozpoznawał i gubił się na powrót w natłoku wiedzy, którą przecież oboje dzielili.

Gdzie był klucz? Notatki, poznaczone drobnymi literkami i symbolami, nie mówiły mu nic. Tu rysunek Matron. Tam - wilcze głowy, symbol banitów, a wcześniej - znak bogów śmierci. Nocny jeździec na białym koniu, Gwynn aep Nudd. Cerridwen z kotłem natchnienia. Odbite kalką przedstawienia Cernunnosa, Herne Myśliwy, Dzikie Łowy, Frau Holle, le mesne Hellequin... Śmierć i obfitość życia, piękna Rhiannon i starucha Hen Wen, i trzy boginie - Macha, Nemhain, Badbh. Rozsunął kartki na stole. Dawni bogowie. I znaki, którymi przyzywa się bogów.

Nagle, w w chwili olśnienia, przyszło tamto wspomnienie, wyraźne, jakby to było wczoraj. Doe, siedząca na klęczkach na krześle, wieczorem, kiedy deszcz zacinał i bębnił o szyby, mrucząca pod nosem: „Fascynujące byłoby, gdybyśmy potrafili odtworzyć stare rytuały przyzwania, prawda? Jak oni to robili? Co wykorzystywali?” - pytała, gryząc w zamyśleniu koniec ołówka, nad talerzem owsianki, przy stole obłożonym książkami i notatkami. „Pogadaj ze świrami z Wicca, albo tymi, którzy chcą udawać druidów, może mają swoje metody”, zaśmiał się, stawiając na gazie czajnik. „Nie, nie chcę druidów i czarownic” - pokręciła głową, jakby zupełnie nie dotarła do niej ironia. - „Coś musiało być wcześniej, zanim jeszcze stworzyli formalną magię i religię... Nie znali pewnie wyrafinowanych zaklęć. Od czegoś musiało się zaczynać. Odpowiedni zestaw świętego drewna, ziemia, woda, krew, ogień... To nie w kanonach i obrzędach tkwi moc, tylko w znaczeniach, jakie im przypisujemy. Symbol to tak płynna struktura, Bern, że gdyby znaleźć język ich pragnień, tęsknot, ich wyobrażenia o Innym, nie trzeba by już inkantacji ani magicznych znaków.”

Nie powiedział wtedy nic, tylko pocałował ją w czoło i otulił kocem. Była taka słodka, kiedy zamyślała się nad czymś, co dla niego było obce i martwe. „Nasza rzecz to zbieranie znaków, Doe”, mówił potem, gdy już leżeli w łóżku, spokojni i nasyceni. „Nie odkryjesz tego, jak myśleli, to zbyt niejasne, ale możesz przecież opisać źródła, miejsca, daty, ewolucję rytuałów... A wiara? Wiara jest wszystkim, a zatem - niczym. Po co uganiać się za czymś, czego nigdy nie było?”

„Może starzy bogowie nie umarli aż tak, jak się nam wydaje?” - szepnęła, nawijając pasmo włosów na palec. Prawą rękę wsunęła w jego dużą, kanciastą dłoń. Zacisnął palce na jej małych kostkach. - „Ty wierzysz, ja się na tym nie znam.” „Wyśmiewasz mnie?” „Nie, ale wiara to nie jest moja działka.”

A teraz musi być. Niech to wszyscy diabli, Doe.

Gdzieś w głębi domu zapomniany zegar wybijał dziewiątą. Wiatr, wciskający się przez nieszczelne okna, kołysał lekko portierami. Bernard zapalił dwie kolejne świece i wbił je w kolczaste palce lichtarza. Za oknem na deszczu tańczyły gałęzie starej wierzby. Ciemne liście migotały na tle okna, jak liście jabłoni, rosnącej za oknem jego szpitalnej izolatki. Zacisnął powieki, ale wspomnienia snów, spokojnych snów obłędu, cisnęły się przed oczy. Pomyślał o karafce, którą widział przez chwilę w kuchni, wziął świecę i, zostawiając na wszelki wypadek uchylone drzwi, poszedł tam.

Karafka stała pusta. Za to z okna widział podjazd przed domem. Ze spokojem patrzył na przemykające na granicy pola widzenia ciemne postacie. Jeżeli do rana nie rozwiąże zagadki, wejdą tutaj i pożrą go. Taki los człowieka wplątanego w baśń czy inną bzdurę. Czy zatem warto szukać rozwiązania?

Póki co, żyję. Do roboty zatem.

***

Opadali wolno z ciemniejącego nieba, jak stado nocnych ptaków. W powietrzu unosił się zapach rozgrzanego asfaltu, zaduch przed nocną burzą. Ale lot mieli spokojny - żadnej błyskawicy, żadnego Mrocznego Znaku na horyzoncie. Ani śladu po śmierciojadach. Być może wszyscy oni tropili teraz tego chłopaka. Bardzo prawdopodobne.

Zastanawiam się, kiedy wreszcie oszaleje, pomyślała, lądując.

- Ja też. - Odwróciła głowę, szukając tego, kto bezczelnie odpowiadał na jej myśli. McGonagall. Lily nie miała już nawet siły upomnieć się o swoją prywatność. Legilimencji na prostym poziomie używali ostatnio wszyscy, którzy znali się na niej choć trochę. - Przepraszam, Lily. Tak się przypadkowo składa, że podzielam twoje zdanie.
- A profesor Dumbledore? - warknęła prawie, bo nagle ukuła ją złość, intensywna jak bijący od wpółuchylonych okien siedziby Zakonu zapach świec i ziół, przydatnych przy wędrówkach w rejony nawiedzane przez zmarłych. - Też mu współczuje?

Minerwa nie odpowiedziała, umknęła wzrokiem gdzieś w ciemność. Otworzyła drzwi na ganek. W progu czekała Sybilla Trelawney i Lupin. Lily poczuła mocny uścisk kościstej, męskiej dłoni i delikatne szturchnięcie innej, bardziej miękkiej. Weszli w ciszy do środka - ona, Jim, Syriusz, Caradoc i Flora. Z uchylonych drzwi u szczytu schodów wylewał się łagodny blask świec. Próg pokoju wyznaczał granicę. Tam, za ich plecami - miejsce na zasady i sumienie. Tu - ściany zasłonięte ciężkimi, lekko falującymi kotarami, które utkane są z mgły i dymu. Lustro o dwóch taflach nad septagramem. Siedem ścieżek - cztery dla świata widzialnego, jedna na Elfie Dwory, jedna do Piekła, jedna do Nieba. I centrum - dla błądzących, wędrownych dusz.

W kącie - mężczyzna z apteki, siedzący na ziemi, rozsypanej na podłodze. Bez kapelusza, za to w kosmatym płaszczu ze skór i masce - pysku wilka.
- Siadajcie. Minerwo, ty tutaj. - Dyrektor Hogwartu wskazał im punkty na przedłużeniu ramion siedmioramiennej gwiazdy. Przed każdym w powietrzu pojawiła się świeca. I znak, wypalony na niej zaklęciem. Światło na ciemne ścieżki. Lily uklękła wyprostowana między Albusem a Syriuszem. Kątem oka dostrzegła, że dyrektorowi przypadł zachód, filidowi - królestwo Seidhe, Syriuszowi - Piekło. Jej samej - Niebo. Albo magia kręgu, albo Albus - w każdym razie ktoś tu jest szalenie dowcipny.

- Zaczniemy. - Fili nie podniósł się z miejsca, sięgnął tylko za pazuchę i wyjął kilka woreczków. - Dziewczyno, ty wypełniałaś zadanie umarłej i miałaś kontakt z jej kochankiem. Jesteś jej najbliżej. Wezwij ją. Rzuć jej kotwicę w ciemności, przez które wędruje.

O ile wędruje, pomyślała buntowniczo. Kotwicę? Fili nie kwapił się z udzielaniem wyjaśnień. To musi być zadanie dla każdego z nas. Nasza kotwica, przynęta dla trupa. W ręku zmaterializowało się coś sypkiego i szeleszczącego. Sypnęła w ogień. Zapach oszałamiał, powieki ciążyły jak ołów. Zapach znajomy, jak w aptece na ulicy przy St. James Park. Ale tym razem to nie ona była tą, która rzuca urok. Za jej plecami McArthur zaintonował cichą, monotonną pieśń.

Dorcas, czy ty tam jesteś?

Brak odzewu. Za to z przymglonego lustra tchnęło ciemnością i ciszą, która przełamała zaporę zamkniętych powiek, wpełzła w nią, jak inkub - brutalnie i podstępnie. Żołądek zwinął się w odruchu mdłości. Nie bój się, zadźwięczał w głowie głos Albusa. Dziecko jest pod ochroną. Wejdź tam. Ono jest przy mnie. Nie pójdzie z tobą.

Zatem sama.

Szła w kierunku światła. Nie, zupełnie sama nie była. Od chwili, gdy sypnęła w płonący wewnątrz septagramu ogień zioła, minęły wieki. Gdzieś - niby obok, a daleko - wędrowali w głąb ciemności inni.

Bernard... - słowo, najbardziej kuszące i najbardziej podle wykorzystane, kleiło się do warg, jakby nie chciała wypuścić go, pozwolić mu zabrzmieć w ciszy. - On nas... on ciebie potrzebuje. Naprawdę. Ma kłopoty, a my nie damy rady sami go ochronić, jeśli się nie zgodzi, jeśli nie uwierzy. Pomóż nam. Słyszysz? Tak?

Zatrzymała się wpół kroku, gdy gdzieś w plamie światła, daleko, na horyzoncie między ciemnością a blaskiem, pojawił się drobny punkt cienia.
Duchy, których pragnienie życia nie przykuło do ziemi, czasem powracają, nim zapomną o świecie - zwabione tym, co dla nich najważniejsze.
Czy ważysz się jednak spojrzeć im w oczy - ty, który wyrywasz je ze światła?

*** *** ***

W tekście wykorzystano tym razem fragment wiersza Dylana Thomasa w tłumaczeniu Jarosława Marka Rymkiewicza, a także fragmenty Drugiego Przyjścia, wiersza Do siostry Bolesława Leśmiana i utwór Ezry Pounda Ione, zmarła przed rokiem (tłumaczył Engelking - tytułu niestety nie zapamiętałam dokładnie).

*** *** ***

Jaka jest różnica między teraźniejszością a przyszłością?
Tylko ruch.
Toczące się po ziemi różdżki z trzynastu rodzajów drewna. Fale w glinianej misie z wodą. Płomień świecy. Oddech, który rozwieje dym.

Dla tego, kto wierzy w przeznaczenie, przyszłość jest już gotowa, namacalna, o kilka kroków dalej.
Dla tego, kto wierzy. Wierzy w cokolwiek.
Wiara rodzi szansę. Wiara stwarza przyszłość.

Dla tego, kto nie wierzy - przyszłość jest ciemnością.

W pokoju, gdzie siedem umysłów wędrowało po siedmiu ścieżkach w świecie, który nie był ani teraźniejszy, ani przeszły, ani przyszły - pieśń wezwania wznosiła się i opadała, dźwięczała w drewnie ścian, w płonącym w palenisku ogniu, w pulsie ogarniętych transem czarodziejów. Filidka milczała. Pieśń była potrzebna tym, którzy wędrują. Żywym i umarłym. Nie jej.
Czekała na inny dźwięk.

W innym pokoju, w ciemności, ludzkie ręce przerzucały i układały karty papieru. Wciąż i wciąż, na oślep, po omacku.

Wiara jest ciemnością.

W innym pokoju w ciemności czekał ktoś, komu nie brakowało wiary. Czekał na znak, tak jak Iona McLeod. Na znak, że czas zaatakować.

Wiara to tylko klucz potęgi.

A głęboko pod ziemią, w powietrzu i wodzie, w lesie i na pochmurnym niebie - czekali na znak Oni. Na znak, że nadchodzi ich epifania.

***

To był tylko jeden niejasny, niewyraźny impuls. Skąd? Wiatr, uznał. Wiatr szarpnął nagle mocniej firanką; w blasku świecy zamigotała chmura kurzu. A on odruchowo przesunął ręką po stole. I pociągnął za jedną z kopii. Teraz leżała tuż obok innej, zupełnie losowej. Przypadek był oczywisty.
A jednak linie na tym fragmencie papieru stanowiły idealne, precyzyjne przedłużenie tych, które znajdowały się na kartce obok.
Dwa połączone liniami punkty. Wyraźnie obwiedzione ołówkiem. Na mapach było ich setki. Ale te nie leżały względem siebie prostopadle; na większości innych kart Doe zaznaczyła miejsca, gdzie dwie linie ley (o ile były to linie ley, poprawił się natychmiast) tworzyły kąt prosty. Tutaj - nie. Coś innego łączyło te miejsca. Tylko, u diabła, co...?

To był fragment mapy Północnej Walii, tego mógł być przynajmniej pewien. Rozejrzał się za następnymi - może w tym właśnie tkwi metoda? Bez dobrej metody nie ma nauki. Dorcas była pod tym względem dość niedbała, a on - pedantyczny aż do bólu. Wiedziała o tym.

Szybko, szybko - strącał w jakimś panicznym pośpiechu inne karty na ziemię, deptał po biało-czarnym dywanie liter, znaków, linii. Na stole powoli rysował się jakiś niewyraźny kształt. Punkty, połączone przecinającymi się kreskami, wydawały mu się znajome. Ale dlaczego? Skąd? Znajdowały się w regularnych odstępach, jakby tworzyły dwa kwadraty - mniejszy nałożony na większy. Przez środek wykresu biegła oś symetrii. Widział, że mniejszy kwadrat był lekko odchylony w lewo. O kilka stopni kątowych...

Oblizał wargi, zdziwiony, jak bardzo są suche. Podniecenie stłumiło głód, ale chciał pić. Powlókł się do kuchni, odkręcił kran. Pociekła woda, żółta od rdzy nawet w słabym świetle świecy. Nabrał jej w dłonie, ochlapał twarz i głowę, sięgnął po kubek... I znieruchomiał, oszołomiony olśnieniem.
Zaraz. Kwadrat? A może okrąg?

Obraz wypłynął z dolnych warstw pamięci, żywy i wyrazisty równie, jak tamtego letniego dnia, nad brzegiem Conwy, w Llanssantfraid, kiedy razem z profesorem Llewellynem stali na brzegu i dyskutowali o znalezisku z wydm. Skarb - tak się na to mówiło. W kamiennej komorze grobowej, która kiedyś musiała znajdować się kilka mil od doliny rzeki, zachowało się niewiele, ale przecież dość, by mieć o czym pisać przez następny rok, jak stwierdził Jarvis Thomas, śmiejąc się jak dziecko do rozrzuconych na plastikowych plandekach archeologicznych śmieci. A Dorcas - dla niego, Bretończyka, który dopiero co przypłynął zza morza jako nowy stypendysta, była panną Meadowes, nikim więcej - nachyliła się nad małym, blaszanym krążkiem i poprawiła niecierpliwym ruchem grzywkę. Brakteat?, powiedziała, choć wszyscy doskonale wiedzieli, że nie powinno tu być czegoś takiego. Obróciła płatek zaśniedziałego metalu w dłoniach. To Koło Roku. Chyba - zawahała się, spojrzała na Llewellyna. Nigdy takiego nie widziałam.

Wtedy po raz pierwszy podszedł do niej i, biorąc metalowy krążek z jej rąk, zauważył, jakie ma ciepłe dłonie.
- A ja widziałem - rzucił nieco wyzywającym tonem. - Pani też. Przecież musi pani znać Liber Deorum. Prawda?

Liber Deorum? Tam widział Koło Roku inne niż pozostałe; misterna plątanina linii i dwa okręgi, osobny dla Ekwinokcjów i Solstycjów, osobny dla czterech lunarnych świąt. Liber Deorum! Bezimienny mnich, który w dwunastym wieku spisywał martwe wierzenia dawnych Cymryjczyków i Goidelów, wyrysował pogański, czarnoksięski rok na frontyspisie księgi. Księgi dawnych bogów, którzy już umarli, bo nastał czas nowej wiary.

Pięć dni po powrocie z Llanssantfraid Glan Conwy panna Meadowes oglądała razem z nim tę właśnie księgę w Trinity College. Tak, to jest to, powiedziała do siebie, przesuwając palcami po pergaminie.

Nigdy więcej tam z nim nie wróciła, choć dwa dni później weszła do jego mieszkania i pozwoliła mu zdjąć swój płaszcz, a potem i koszulę; nie tylko buty, ale i pończochy; nie tylko spódnicę, ale i to, co pod nią. Kiedy powiedział jej na ucho: Wiedźma, a ona spłoszyła się, szarpnęła i roześmiała, tak głośno i szczerze, kiedy przyciągnął ją na powrót do siebie, i całował jej czoło, jej oczy, nos, policzki i wargi, i więcej.

A jednak pojechała do Dublina sama i przywiozła z powrotem garść notatek. Tych samych, które leżały pod jego stopami. A potem wyjeżdżała. W Samhain, w Yule, w Imbolc, w dniu zrównania wiosennego. I wreszcie w Beltaine. Dokąd?

Spojrzał na mapę. Linia prosta, łącząca najbardziej wysunięte na północ i południe punkty wykresu, zaczynała się nad brzegiem Conwy i kończyła w Betws-y-Coedd.

Betws i Beltaine. Llanssantfraid i Samhain. I inne miejsca... Wszystkie, gdzie wcześniej znajdowano ślady dawnych kultów. Kamienne figury o kształtach zatartych przez czas; głazy, na których deszcz zacierał ślady wyrytych znaków starego alfabetu. Płaskorzeźby bogów. Ułożone w kamiennych niszach czaszki. Wyryty w piaskowcu koń Nocnego Myśliwego. Rogaty Bóg. Stara, Biała Pani. Wszystko to było tutaj - w tych miejscach, które wyznaczał misterny rysunek Koła Czasu. Wszystko to było w jej notatkach.

A w księdze były zaklęcia. Wypisane stare, bełkotliwe inkantacje pół-dzikich Walijczyków, którzy potajemnie wzywali dawnych bogów. Brednie. Bzdury.

Kto wykona rytuał, przyprowadzi demony do naszego świata, pisał mnich, który święcie w to wierzył. Jaki? Ach, rytuał wody, ognia, ziemi. Sięgnij w ciemność, otwórz własną pamięć. Fałszywi bogowie mieszkają w miejscach niedostępnych - w powietrzu i ciemności morskiej otchłani. W głębi lasów. W czerwonej krwi umierających i w gwiazdach nad polem bitwy.
Bogowie śmierci i innego świata, którzy władni są obdarzyć cię swoim błogosławieństwem. A jego owoc jest zgniły i martwy, i mieszka w nim śmierć.

Powiadają jednak, że ich dar pozwala ją powstrzymać. Ponieważ choć kochankowie zginą, lecz nie zginie miłość.

Wszystko to jest tutaj zapisane. Wszystko można tu odnaleźć. Wystarczy porównać księgę i karty. I wybrać miejsce, czas i odpowiednie zaklęcie. Tak niewiele. Schylił się, żeby pozbierać notatki. Wystarczyła tylko wiara. Dobrze to sobie wymyśliłaś, Doe. Kto inny by wiedział? Kto by pamiętał?
Prócz mnie?
Wiedziałam - powiedział głos za jego plecami.
- Nie wierzę!
Gdzieś w głębi domu z hukiem i brzękiem poleciała na podłogę wybita szyba.

CDN

fanfiction, o miłości i innych upiorach

Previous post Next post
Up