I zakończenie.
III
Nadzy umarli będą jednym
Z człowiekiem pod zachodnim księżycem i w wietrze;
Gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane,
Będą im świecić gwiazdy u łokcia i stopy;
Chociaż szaleni, odzyskają rozum,
Powstaną, chociaż potonęli w morzu;
Choć zginą kochankowie, lecz nie zginie miłość;
A śmierć utraci swoją władzę.
Krąg pękł, kiedy Albus zerwał się na równe nogi. Minerwa zamrugała nieprzytomnie, jak obudzona z głębokiego snu. Syriusz ocknął się natychmiast - akurat po to, żeby złapać osuwającą się na podłogę Lily. Flora, Remus - oboje rzucili się w jej stronę, po omacku, odruchowo szukając pozostawionych zupełnie gdzie indziej różdżek. Tylko Jim zastygł w miejscu, na minutę czy dwie.
A potem skoczył do stolika, na którym leżały różdżki i eliksiry.
- Co się z nią dzieje? - Albus nachylił się nad filidką, schwycił ją za ramiona, potrząsnął. - Nie miałaś do tego prawa, nie pozwalałem, żeby zapuszczali się aż...
- Patrz! - Kobieta tylko odwróciła głowę w kierunku okna. W szybie odbijał się dom Meadowesów, czarna sylwetka na tle burzowego nieba. I zlatujące w jego stronę, jak stado kruków, ciemne sylwetki na miotłach. McGonagall zaklęła cicho.
- Dyrektorze, mamy się aportować? - Lupin podniósł się, wsuwając różdżkę do futerału przy pasie, już spokojny i kalkulujący kolejne posunięcia. Dumbledore nie zareagował. Nadal patrzył na filidkę, jakby wywołany czarami widok w oknie zupełnie go nie interesował.
- Chcę wiedzieć, co się dzieje z panią Potter - powtórzył cicho.
- Jest z nią - Iona McLeod wytrzymała jego wzrok. - O to przecież chodziło, żeby sprowadzić Dorcas choćby na chwilę. Tu, do tego zagubionego chłopca. Póki ona utrzymuje kontakt...
- Nie obchodzi mnie, do diabła, kontakt! - Wzdrygnęli się. Dawno nie słyszeli, żeby Albus krzyczał, i to takim tonem! - Ona może oszaleć, stracić zmysły, nie pozwalam na to...
Nie pozwalasz na stratę Lily, czy na stratę zdolnej, gotowej na wszystko aurorki? - przemknęło przez głowę Minerwie, obejmującej teraz ramiona nieprzytomnej dziewczyny. Dobry Boże, a dziecko? Twarz Lily wykrzywiła się z bólu.
- Albusie, zamknij się i zajmij się dzieckiem, ona może...
Przyklękli przy niej jednocześnie, nakładając ręce na jej głowę i podołek - Dumbledore i filid. W powietrzu rozszedł się słodkawy zapach, jakby pokruszonych liści, kiedy Morgan McArthur zaczął mruczeć swoje zaklęcia. Jim ściskał zimne palce Lily; błądził półprzytomnym wzrokiem po jej spoconej, napiętej twarzy, próbując dostrzec jakiekolwiek oznaki poprawy. Gdzieś w pamięci pojawiła się myśl o widmowym orszaku Królowej Wróżek, o brzęczących w ciemnym lesie elfich dzwoneczkach. Deszcz zabębnił gwałtownie o szyby, huknął grom. Odruchowo spojrzał w ciemną taflę.
Doe. Stała tam, jasna i świetlista. Inni też już zobaczyli. Deszcz przepływał przez jej ciało, wiatr nie unosił włosów na jej głowie. A jednak patrzyła jak żywa, jakby właśnie zmarła, a może jakby dopiero co wróciła stamtąd, z kolejnej podróży w sprawach Zakonu.
Oczy Lily odbijały się w jej oczach. Jim mocniej chwycił żonę za rękę.
Nie zabieraj mi jej.
Dorcas położyła palec na ustach - biała kreska na białej twarzy; wzdrygnął się, tak bardzo to było upiorne. Lily odetchnęła spazmatycznie, jakby ktoś zwolnił ucisk na jej gardle i pozwolił znowu oddychać powietrzem tego świata.
- Idźcie - Albus machnął ręką. - Idźcie, czemu jeszcze stoicie!? Lily jest bezpieczna, a ten mugol potrzebuje pomocy, natychmiast!
Jeden szybki, umykający prawie uwadze kogokolwiek innego ruch - i zobaczył różdżkę Jima, wycelowaną we własną twarz.
Nikt się nie poruszył.
- Jest bezpieczna. Słyszałeś? To rozkaz, Potter - zniżył głos, patrząc, jak ręka młodego czarodzieja zaczyna drżeć. - Idźcie!
W pokoju trzaski kolejnych deportacji brzmiały jak klaśnięcia - jedno, drugie, trzecie, i następne, następne. W pokoju, nad nieprzytomną Lily, zostali tylko troje - Dumbledore, filid i Minerwa. McGonagall nie odrywała wzroku od szyby - Dorcas nie patrzyła jednak na nią, jakby profesor transmutacji była nieważnym tłem. Liczy się tylko Lily; jej serce bije teraz dla zjawy i będzie ją prowadzić tam, dokąd chcemy, aby poszła. Bo przecież Lily wie, że to potrzebne Zakonowi. Utrzyma więź z Meadowes - tak długo, jak będzie w stanie.
Dorcas uniosła rękę, położyła ją na szybie.
A potem obróciła się i ruszyła nieistniejącą ścieżką w lustrzany, ciemny ogród.
***
Bernard stał przez moment nieruchomo, przyklejony niemal do okna, za którym zamajaczyła mu przed chwilą jej twarz. Gdzieś tam, w domu, i gdzieś w ogrodzie, trwała teraz walka. Słyszał krzyki, huk, jakby wystrzały, potem tupot stóp na drewnianych schodach, trzaskanie drzwi, brzęk tłuczonego szkła, rumor upadających mebli...
Pchnął przeszklone drzwi na werandę. Deszcz zmoczył mu twarz, kiedy przedarł się przez cienkie jak pajęczyna firany, prosto na pusty taras. Ogród śpiewał. Wiatr kołysał gałęźmi. Krople ściekały po liściach. Wysoko, ponad jego głową, szumiało i stukotało, pluskało i szarpało zasłonami. Podmuch zgasił świecę, ale zza chmur na chwilę wychynął jasny księżyc.
Oddychał głęboko, a w powietrzu pachniało jabłkami i miodem, i mokrą, parującą sierścią. Gdzieś w ciemnościach zarżał koń, a potem inny, i następny. Zagrzmiało. Ruszył ku balustradzie, przeskoczył ją, wylądował w miękkiej i mokrej trawie ogrodu.
Rżenie. Odwrócił w tamtą stronę głowę. I krzyknął.
Bo czasem nie da się zrobić nic więcej.
Konie rwały się do biegu; widmowe szyje wznosiły się ku niebu, widmowe kopyta drapały o wierzchołki drzew. Spod kopyt wyskakiwały białe charty o czerwonych uszach - wiedział o tym, choć w ciemności każdy kolor zamieniał się w biel i czerń. Wojownicy potrząsali włóczniami, u siodeł grzechotały przytroczone czaszki, na drzewcach gae bolga klekotały ptasie, zwierzęce i ludzkie kości, we włosach sztywnych od wapiennej wody tkwiły pióra kruków i wron. A w powietrzu niosło się wycie wilków. Biały Bóg patrzył na niego, a jego twarz była zimna i martwa jak zachodni księżyc.
Gdy spróchnieją ich kości do czysta obrane,
U stóp i łokci będą mieli gwiazdy.
Konstelacja wojowników na niebie. Nie wiedział, kiedy znalazł się na ziemi, na czworakach - oszalał, oszalał całkowicie, idąc tropem szalonych myśli w puszczę umysłu Dorcas, który był szalony i pełen bestii, które były tak podobne do bogów i duchów...
- Bernard.
Pobiegł za jej głosem gdzieś między drzewa, skąd patrzyła siwa, owinięta w wilcze skóry Starucha, gdzie chwiało się poroże Rogatego Boga, musnął go zimny oddech i zimne, mokre palce - Praczka u Brodu, gdzieś w ciemnościach zapłakała kobieta, rozdzierająco i boleśnie, bean-shee, zatem ktoś umrze, nie, nie umrze, ponieważ już umarł...
- Dorcas! Dooorcaaas!
Stała przy furtce. Taka, jaką ją pamiętał z tamtego dnia, kiedy odjechała, a on był na nią zły, bo powiedziała, że są inni, a chciał, żeby choć raz był jednak tylko on. Jasne włosy zaplecione w warkocz, grzywka w nieładzie, tak samo skupione spojrzenie, wyciągnięta ręka. I nagły grymas bólu na twarzy.
Biegł do niej, przez zarośla, przez krzaki zdziczałych róż, przez rozmiękłą, gliniastą ścieżkę, potknął się i wstał, krzycząc przez deszcz i wiatr jej imię, jak wtedy, kiedy wyrwał się z rąk matki i pobiegł na jej grób, i przycisnął twarz do mokrej gliny, i nie chciał dać się od niej oderwać...
Chwycił w ramiona pustkę. Twarz Dorcas lśniła przed jego twarzą, a nie mógł jej dotknąć, nie mógł jej ogrzać, osłonić przed deszczem i wichurą.
I nagle zniknęła - stał z pustymi ramionami. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą bielała w ogrodzie dziewczyna - zjawa rozwiała się w nicość.
Ktoś złapał go mocno za ramiona.
- Musimy uciekać! Musi pan ze mną iść! - Obrócił się. Młoda kobieta, której nigdy nie widział, ale z różdżką w ręku, jak ci, którzy obronili go przed atakiem na ulicy kilka godzin temu. Czarownica. Szarpnęła go z całej siły. - Dom jest otoczony, bronimy jeszcze tej części ogrodu, ale to już naprawdę ostatni mo...
- Jak mogliście - nie potrafił wydusić z siebie nic więcej. I co to miało znaczyć? Jak mogli ją tu sprowadzić? Jak mogli mu to zrobić? Jak mogli spłoszyć jej cień?
- Nie mamy wyjścia. - Poczuł uścisk kościstej dłoni na nadgarstku. - Zabieram pana stąd. Teraz. Proszę, niech pan mnie trzyma. Mocno.
Szarpnęło. Poczuł, jakby coś chwyciło go za mostek i rzuciło gdzieś w przód, w jakimś strasznym pędzie. Świat rozmazał się przed oczami, rozbłysł i zgasł. A właściwie - stał się ciepłą ciemnością pokoju, oświetlonego blaskiem kominka, przy którym siedział lekarz z Anglii, monsieur Dumbledore.
***
- Rozmawiają. - Flo cicho zamknęła drzwi. Teraz w sali bawialnej nie było już kredy na podłodze ani świec i kryształów. Wiatr rozwiał dym. Jim i Syriusz przeciągnęli tu z biblioteki fotele i kanapę. Na stoliku parowały filiżanki z herbatą, a Minerwa wyczarowała paterę z ciasteczkami. Miła, wieczorna atmosfera, jak w gościnie u cioci. Jakby parę minut temu nie dokonała się tu zdrada, krzywda i omamienie. Lily skuliła się na fotelu.
Ocknęła się jakiś czas wcześniej, kiedy w ciemnym pokoju ktoś rzucał właśnie Chłoszczyść, żeby doprowadzić do normalnego stanu podłogę, szurały po parkiecie przesuwane na miejsca meble. Ona sama leżała na szezlongu, pod opieką Minerwy. Powoli przypominała sobie, co działo się wcześniej - wędrówkę w świecie duchów, ciszę, ogród w ciemnościach, wpatrzone w nią oczy Dorcas. Dotknięcie zimnej dłoni na policzku i uciekające siły. Kiedy była dzieckiem, matka czytała im obu - jej i Petunii - uładzone, przystosowane specjalnie dla dzieci wersje mitów greckich. Przez całe lata prześladowała ją wizja duchów, zlatujących się z Hadesu do ofiarnej owieczki; widywała ten obraz we śnie, zwłaszcza ostatnio. Tłumy znajomych i nieznajomych twarzy, nadpływające z ciszy i cienia, węszące zapach krwi umierających aurorów. To było takie podobne do spotkania w ciemności widmowego ogrodu z widmową Meadowes. Jesteś ofiarą, Lily; przynętą, na którą łowi się duchy. Ale czy jesteś niewinna? Dotyk dłoni Jima nie przynosił ulgi. Nawet dziecko w jej wnętrzu przestało kręcić się i kopać. Śpi? A ja nie będę mogła dzisiaj zasnąć.
Przyprowadzili tu mugola; Floriana Ramsay wzięła go za rękę i aportowała się, zanim śmierciożercy zdołali przełamać opór obrońców. Poprowadziła go przez pustkę, jak Lily prowadziła za sobą Dorcas, aż do gabinetu, gdzie czekał dyrektor Hogwartu, aby upewnić się, że jego bezcenny obiekt zainteresowań jest już odpowiednio przygotowany, świadomy rzeczywistego istnienia czarów, duchów i bogów.
- Co on wie? - Syriusz siedział z nogą założoną na nogę; stopa podrygiwała mu nerwowo. - No?
- Prawdopodobnie wszystko, co trzeba - odparła uprzejmie filidka, usadowiona na kanapie obok swojego męża. - Spędził dość czasu nad notatkami i mam wrażenie, że znalazł klucz.
- Czyli? - z kąta padło pytanie Dearborne'a, ukrytego z fajką poza kręgiem światła zapalonych w lichtarzu świec.
- Wiarę - uśmiechnęła się. Lupin odwrócił wzrok na widok jej nienaturalnych, wilczych kłów.
Jim podniósł głowę, spojrzał na filidkę ze zdumieniem.
- Wiarę? - wymówił słowo, jakby nie zrozumiał. - A notatki? Miejsce, opis rytuału?
- To wszystko tylko znaki. Zna je i może wykorzystać, to prawda. - Morgan McArthur wyciągnął zza pazuchy wiązkę cieniutkich patyczków. - Ale nie odczytuje się przyszłości z wróżebnych gałązek, tylko wierzy się, że można ją odczytać. Bez wiary każdy rytuał jest martwy.
- Zatem - Floriana, oparta dotąd o biurko, pochyliła się w ich stronę - nieistotne, jakich zaklęć użyjemy do wezwania...
- Pomyłka. - Lily oparła podbródek na dłoniach. - Nie my. Jeżeli miejsce, czas i zaklęcie są drugorzędne - to musi mieć znaczenie osoba, tak?
- Tak. - Filidka skinęła jej uprzejmie głową. - Szybko się uczysz, dziecino. On został wyznaczony przez Meadowes. I przez tych, których ona wezwała. Voldemort może próbować wykonać rytuał sam, a i tak nic mu z tego nie przyjdzie.
Jim poprawił się na siedzeniu.
- A nam?
- Także, więc nawet nie próbujcie - kąciki ust aptekarki uniosły się znowu w ledwie widocznym, szyderczym uśmieszku. - Tylko temu, komu on zechce udzielić owoców ich błogosławieństwa.
- Jakiego błogosławieństwa? - Lily nie spuszczała z niej wzroku. Jak powracająca fala ogarniało ją uczucie, że to ma znaczenie i ona powinna mieć je szczególnie na uwadze.
- Tego nie wie nikt - teraz odezwał się milczący dotąd file. - Oni nie udzielają swoich darów według pisanych zasad. Niepisanych zresztą też. Są kapryśni. Wybierają, jak chcą, i dają, jak chcą. Albo i nie. To nie jest transakcja handlowa z siłami natury, jak ta wasza magia na użytek domowy, czarodzieju.
Syriusz przeciągnął się, aż chrupnęły kości. Najwyraźniej puścił mimo uszu ironiczną uwagę filida i wracał do zwykłej, kpiarsko-cynicznej pozy.
- Tak czy owak, sprawa załatwiona. - Zakołysał się w fotelu. - Tak, jak to sobie zaplanowała Dorcas - on dokończy to, co zaczęła, i wszyscy będą szczęśliwi i zadowoleni. Tu jest bezpiecznie, może do upojenia odprawiać te przedpotopowe obrządki...
- Powoli - Lupin podniósł rękę. - Z tego, co ja zrozumiałem, on musi odprawić go sam, bez świadków, w wybranym miejscu. To jest w końcu bliskie... modlitwie, jakkolwiek idiotycznie by to nie brzmiało.
- W sumie racja - zgodził się Black. - Ale to już szczegóły.
- Przynajmniej to, co zrobiła Doe, się nie zmarnuje - rzucił Jim, obracając w palcach różdżkę. Ale nie patrzył na pozostałych. Myślami wydawał się być gdzieś daleko. - A potem on powinien sobie wybrać kogoś z nas, żeby przekazać mu dar, jeśli go dostanie.
- Najlepiej Dumbla, w końcu on tego potrzebuje bardziej niż pozostali... - Twarz Syriusza rozjaśnił szeroki, nieco szyderczy uśmiech. - Nasza opoka i ostoja.
- Trzeba, żeby mu to dyrektor wytłumaczył. - Lupin zignorował kpinę. - W końcu to mugol, niewiele wie o tym, co się dzieje. Lily, ty mu coś mówi...
- Zamknij się.
Spojrzeli jak na komendę; nawet Jim się wzdrygnął. Jakby wypluła to z ust.
- Dziecko, nie unoś się. - Filidka podniosła rękę w geście uspokojenia, ale może i groźby. Lily odwróciła głowę.
- Czy w ogóle zdajecie sobie sprawę, co myśmy zrobili? I co chcemy zrobić? - Przeniosła spojrzenie na twarz Minerwy, wpatrzonej w czubki własnych pantofli, na spokojną i nieugiętą twarz Floriany Ramsay, która jest Puchonem i zawsze wie, co jest słuszne, a co nie; na Remusa, bladego przed nadchodzącą pełnią; na ukrytego w kłębach fajkowego dymu Caradoca, który myślami jest teraz gdzie indziej, być może tam, gdzie Jim, który słucha jej, i myśli o tym, że ci, którzy stoją po właściwej stronie, używają czasem niewłaściwych sposobów. I może on rozumie Lily, a może także Syriusz, nawet jeśli na jego twarzy nie będzie nawet śladu wstydu. - Ten chłopak o mało nie oszalał, kiedy ona umarła. Wyciągnęliśmy go z tego, a teraz daliśmy mu coś, co przekracza jego pojęcie, i znowu go popchnęliśmy w szaleństwo, bo tak jest nam wygodniej, bo tego nam potrzeba... Bo przecież to mugol, tylko mugol, prawda? - Zacisnęła pięści, aż paznokcie wbiły się w skórę, a Maleństwo poruszyło, zaniepokojone nagłym przyspieszeniem pulsu matki - I ponieważ jest tylko głupim mugolem, który nie wie nic o magii, będziemy mu tłumaczyć, kierować nim, a jeżeli będzie trzeba, przyjmiemy go między nas, jak charłaka, ale przydatnego charłaka, bo skoro oddaje nam tak nieocenione usługi, nie zostawimy go potem na lodzie, co? Bo Obliviate nie wystarczy, żeby trzymać od niego z daleka śmierciojadów i będzie trzeba go ochronić, wziąć na magiczną rentę, skoro nie będzie już pewnie mógł żyć w normalnym świecie... Ale czemu nie, skoro to mugol...
- Lily...
- Nie słuchaj mnie! - krzyk wzniósł się do jakichś niebezpiecznych rejestrów - Nie słuchaj mnie, przecież to wy, to dyrektor, to pani, pani profesor, wy wszyscy macie rację, my mamy chronić mugoli, nieważne, za jaką cenę, i jego też ochronimy...
Skrzyp drzwi. Dyrektor stał w progu, a za nim - Bernard Douarnez.
***
Wiatr ustał. Przez falujące w powietrzu zasłony do gabinetu na piętrze wlewał się chłód i zapach wilgotnej ziemi, nasiąkniętej deszczem. Na otaczających dom jabłoniach nie było już śladu po kwiatach; ale tutaj, tak jak w tamtą noc w Saint-Brieuc, na gałęzi przysiadł ptak. Un eostig, pomyślał.
- Słowik - potwierdził stary mężczyzna, siadając w fotelu. - Ale zostawmy to na razie. Jest tak, jak panu powiedziałem, panie Douarnez. Trwa wojna. Po wojnie będzie czas na słowiki.
- Wojna - powtórzył. Wojna jest przeklęta i przeklęci są ci, co ją toczą, niezależnie od pobudek. Oparł się o stół, na którym płonął zamknięty w porcelanowym kloszu lampy blask, stworzony z niczego jednym niedbałym ruchem palca tego człowieka, który przedstawił się jako Albus Dumbledore. To miało go upewnić, że ma do czynienia z czarodziejem. - Merlin przeczekał wojnę w Broceliande.
- Z Nimue, która pozbawiła go mocy magicznych, aby zatrzymać go przy sobie. Zdarza się, panie Douarnez, że żałuję, iż mnie żadna młoda czarodziejka nie odciągnie od spraw tego świata - uśmiechnął się wąskimi wargami, zdjął z krzywego jak u boksera nosa okulary o półkolistych szkiełkach. - Znamy te same wersje legend, prawda?
- Mimo że, jak to pani Potter ujęła... - zamilkł, przypominając sobie tamten moment, kiedy stanął w progu, a ta ruda dziewczyna poderwała się z miejsca, odepchnęła stojącego obok mężczyznę i wyszła z pokoju drugimi drzwiami, zamykając je za sobą z gwałtownym trzaśnięciem - ja jestem mugolem. I, w świetle tych wywodów o wojnie - jednocześnie czymś w rodzaju pańskiej Wunderwaffe?
- Tak można to ująć.
Lekki powiew wiatru szarpnął zasłonami. Z balkonu weszła do pokoju kobieta z apteki, ta, która przedstawiła mu się jako Iona McLeod. Zamknęła starannie przeszklone drzwi, szepcząc coś przy tym po gaelicku, melodyjnie i szorstko jednocześnie.
- Zatem to wszystko było tylko po to, żebym uwierzył? - Jego spojrzenie było twarde, nie mniej twarde, niż wzrok filidki, która obserwowała go teraz, stojąc za plecami starego czarodzieja. - Ta pańska wizyta w Bretanii, zaaranżowane spotkanie z panią Potter, cmentarz... Mogę zapytać, czy kradzież rzeczy Dorcas to też państwa sprawa?
- Tak. Tak się składa, że tak - Dumbledore potwierdził spokojnie. - Zajął się tym, tak jak obserwacją pańskiego mieszkania, jeden z naszych funkcjonariuszy.
- Aurorów.
- Animagów, konkretniej. Ale proszę się nie kłopotać. To wszystko, co chciałby pan odzyskać, znajduje się w bezpiecznym miejscu. I chętnie to panu zwrócimy.
- Miałem mieć powody, aby przeczytać notatki? - Uśmiech. - Gratuluję zatem znajomości psychologii. Lepszej, niż moja.
- Nie ma powodu gratulować. Tonący czasem brzytwy się chwyta.
- A czasem - brzydko - dodała cicho file. Zacisnęła szczupłe palce na oparciu fotela. - Ale nie ma to już większego znaczenia. Najważniejsze, że, dzięki bogom, nie czuje się pan już wariatem ani ofiarą podstępnych szpiegów zza żelaznej kurtyny. Uwierzył pan, a to dla nas najistotniejsze. Bez wiary uczynki są martwe, że tak sobie pozwolę sparafrazować.
- Tak, przeżyłem spektakularne nawrócenie - uśmiechnął się sarkastycznie. - Ale, jeśli już parafrazujemy, ci, którzy nie widzieli, a uwierzyli, będą błogosławieni. A państwu chodzi o błogosławieństwo boskie.
Obróciła się, a w świetle lampy jej twarz wyglądała staro, bardzo staro i smutno.
- Nie zauważył pan, że już pan je otrzymał? - spytała cicho.
Zastanowił się. Był tego dnia atakowany dwukrotnie, widział na własne oczy błyski światła, które otaczały broniących go ludzi i sprawiały, że padali na ziemię, krzycząc z bólu. A jednak po nim spływały, jakby chroniła go niewidoczna tarcza. Mój naukowy sceptycyzm był mi orężem? Nie sądzę. Widziałem na własne oczy, o ile nie była to tylko gra, a chyba nie była. Widziałem kobietę, która zmieniła się na moich oczach w kota, i psa, który upadł z poderżniętym gardłem na ziemię i przybrał ludzkie kształty. Widziałem potwory i widma. I widziałem Dorcas.
- Dlaczego?
- Ponieważ ona bardzo tego pragnęła - wyjaśnił cicho czarodziej. Wstał i wyciągnął rękę do Bernarda, poprowadził go do okna. - Proszę, niech pan nie upada teraz na duchu. Wiem, co przychodzi panu do głowy - że gdyby nie chciała się w to angażować, gdyby nie chciała brać udziału w wojnie, żyłaby. Nie ma pan racji. Dla nas jest tylko jedno wyjście - walczyć albo liczyć się z tym, że pewnego dnia wrogowie przyjdą pod nasze okna, pod okna naszych bliskich, magicznych i nie. Co możemy zrobić? Nie każdy potrafi ich pokonać. Jeśli nam się uda osłabić Voldemorta - tego czarownika, o którym panu mówiłem - zwiększamy szanse tych wszystkich, którzy nie są w stanie się sami bronić.
- Dorcas była aż taką idealistką? - uśmiechnął się z goryczą.
- Nie sądzę. Myślę, że zrobiła to dla pana. Bo to pan jest teraz przynajmniej częściowo chroniony przed czarną magią. To jest to błogosławieństwo, o którym...
- Przepraszam, ale jeszcze jedno - obrócił się gwałtownie, tknięty nagłą myślą. - A gdyby tego nie zrobiła? Nie ofiarowała się... - zacisnął zęby, to przecież brzmi tak śmiesznie, tak żałośnie! - Mogła przeżyć?
Dumbledore splótł ręce na piersi, zapatrzył się w ciemność za oknem.
- Nie. Zostałaby zabita za samo to, kim była. I naprawdę nie miałoby to z panem nic wspólnego. - A przynajmniej chciałbym, abyś w to uwierzył. - Zresztą, czy to ma teraz jakiekolwiek znaczenie?
- Nie, nie ma - zgodził się Bernard. Czuł, że marzy już tylko o tym, żeby usiąść, wyjąć z jakiegoś dobrze zaopatrzonego barku butelkę whiskey, a może kilka butelek, i uciec w przyjemne bez-myślenie, choćby na chwilę skorzystać z dobrodziejstwa niepamięci, skoro już mu zapowiedziano, że o tym, co przeżył w ciągu dzisiejszego dnia, nie zapomni już nigdy, mimo że usunięcie przyprawiających o obłęd wspomnień jest rutynową procedurą dla tych ludzi, którzy mają się za magów... - Nie potraficie przywracać ludzi do życia, tak?
Wzruszył ramionami. Filidka zachichotała cicho.
- Ten czarnoksiężnik, Voldemort, potrafiłby to zrobić. Ale widział pan zwłoki, które spędziły już nieco czasu w ziemi? Chciałby pan tego dla niej? Takiego życia?
Chciałbym cudu. Cofnięcia czasu. Zmiany wszystkiego.
Albus nie patrzył na jego twarz. Po co miałby się zdradzać? Tak, zmieniacz czasu istnieje. Ale nie wolno nam ingerować w sprawy ludzkiego życia za jego pomocą. Kupiłbym jej i tobie, biedaku, kilka miesięcy. A potem - nieuniknione rozstanie, bo śmierć bardzo skrupulatnie upomina się o to, co jej odebrano. Ty teraz chciałbyś przeżywać to jeszcze raz - byle mieć szansę znów ją zobaczyć. Ale ja wiem, jakie są koszty. Do diabła, nie po to już raz cię ratowałem, żeby wszystko szło na marne. Nie po to Dorcas cię ratowała.
- Chcemy, żeby pan dokończył to, co zaczęła. Tak, jak mówili moi ludzie - skrzywił się, przypominając sobie moment zupełnej ciszy, jaka zapadła po ich wejściu do salonu na parterze. Ale sam chciał, żeby ten młody człowiek usłyszał to, co mieli do powiedzenia. Czasem potrzebna jest uzasadniona brutalność. Po co nam dziś złudzenia? - Żeby wezwał pan bogów.
Bernard odetchnął głęboko. Położył dłoń na szybie, zupełnie tym samym gestem, co Dorcas.
- I prosił ich, aby natchnęli pana i pańskich przyjaciół cudowną siłą? Mądrością? Męstwem?
- Wystarczy, aby dali nam to, co uważają za słuszne - odparł, kładąc dłoń na ramieniu Francuza. - Nie prosimy o cuda. Prosimy o to, co może być naprawdę przydatne. Co może doprowadzić do pokonania Voldemorta. Oni zapewne wiedzą lepiej, co to może być.
Douarnez pokiwał głową.
- Miałbym jeszcze tylko jedną prośbę.
- Mam zatem rozumieć, że się pan zgadza? - Dumbledore nie spuszczał z niego przenikliwego spojrzenia. W którym była natarczywa prośba, potrzeba i - smutek.
- Czy jest jakakolwiek... - ważył słowa, jakby sam bał się je wypowiedzieć - szansa, że jeszcze ją zobaczę? Nie, rozumiem, że nie można jej... ożywić. Ale czy może potraficie ją przywołać znowu?
- Potrafimy. - Dyrektor pokiwał wolno głową. - Ale czy pan naprawdę tego dla niej chce? Czy nie lepiej pozwolić jej odejść? My nie postąpiliśmy uczciwie. Sam pan słyszał.
- Słyszałem.
Patrzył w ciemność za szybą i wspominał widmo. Jasne włosy, skupione spojrzenie niebieskich oczu. Ból.
- Ona pana widzi. I wie, że nie może wrócić. Powinna zapomnieć.
- Rozumiem. - A ja? Czy ja nie powinienem?
- Czy mogę zatem usłyszeć odpowiedź? Tak albo nie?
- Może pan.
Cisza. A właściwie nie cisza, bo przecież słychać tykanie zegara, skrzyp mebli, oddechy, słychać nawet bicie serca, jeśli wsłuchać się uważniej.
- I jeszcze jedno - Dumbledore zniżył głos. - Ważne... Żeby zdecydował pan, komu chciałby - jeżeli się powiedzie - przekazać dar.
- Tak.
***
...Gdy Dzikiej Pani dzika Gwiazda
Krzyczała z legendarnych cieni.*
23 czerwca 1980, wybrzeża Llyn Crafnant, Gwynned, Walia
Niebo nad jeziorem nabrało już głęboko granatowej barwy. W lekko falującej tafli wody odbijały się łagodne zbocza. Ciągnęło wilgotnym chłodem, a w powietrzu, coraz już chłodniejszym, wciąż trwał zapach kwiatów dzikiego czosnku, od którego wzięło nazwę to miejsce. Wzeszedł księżyc, otoczony jasnym pierścieniem światła. Wysoko nad górami świeciła Wenus - Hesper.
Wędkarze i kryjące się w zaroślach na brzegu pary, turyści i zaganiający owcze stada na noc pod dach pasterze zniknęli już, tylko gdzieś na przeciwległym brzegu, wysoko na górskim stoku, błyszczało samotne ognisko. Wiedział, co to za ogień. Tym razem czarodzieje postanowili nie popełnić błędu i nie dopuścić w pobliże wybranego miejsca żadnego wroga. Patrzył wokoło i widział kolejne zapalające się w ciemnościach watry.
Zszedł na sam brzeg, gdzie woda bełkotała cicho, obmywając wystające z dna kamienie. W powietrzu pachniało rozpoczynającą się pełnią lata. Nisko nad falami przeleciał jakiś ptak, zawodzący głos brzmiał jeszcze przez chwilę w powietrzu, jak jakaś nowa nuta ponad niezmienną muzyką świerszczy. Bernard przyklęknął na kamieniu, zamoczył rękę w wodzie. To nie powinno wyglądać w ten sposób. Powinienem się rozebrać, wysmarować urzetem, jak celtycki dzikus, wejść w fale i zacząć się modlić do bogów, których widziałem - a w takim razie w nich nie wierzę.
Rzucił w krzaki kurtkę, zdjął buty i w ubraniu wszedł do wody. Spokojnie i bez strachu - znał to miejsce, byli tu już kilka razy z ekipą archeologów. Gdzieś tam, pod falami, leżały ofiarne skarby, wrzucane do tego jeziora, tak jak w La Tene. W tym miejscu, z którego wyruszył, zaczynał się kiedyś drewniany pomost, wcinający się głęboko w wodę. Stamtąd zrzucano żelazne miecze, brązowe fibule i złote brosze, torquesy, sztylety. Tu spędzano w wodę owce, tu gnano ofiarne konie. Czasami także ludzi.
Zatrzymał się, stojąc po pas w jeziorze. Nad nim było niebo, a pod nim woda, równie ciemne i obce dla człowieka, który zawsze wolał biblioteki i miasta, debaty i badanie źródeł, chłodny rozsądek i katalogowanie idei. Woda i noc są zbyt niejasne, zbyt nieuchwytne.
A jednak położył ręce na falach, pozwalając, by wiatr, szeleszczący w nadbrzeżnych trzcinach, szarpał jego włosy. I zaczął cicho szeptać słowa, których znaczenia nie rozumiał i w których skuteczność wątpił. Woda zmarszczyła się od gwałtowniejszego podmuchu, ale poza tym nie nastąpiło nic. Zaczął nucić. I nagle urwał, kiedy poczuł na ramieniu delikatne dotknięcie.
Obejrzał się, gwałtownie burząc wodę wokół siebie. Stała za nim kobieta - stara, bardzo pomarszczona, siwowłosa. Trochę dalej, na błyszczących od księżycowego światła falach, zatrzymała się płaskodenna łódź. Ten, kto siedział w niej i obserwował go teraz, miał na głowie jelenie rogi, rysujące się ostro na tle nocnego nieba, ciemność w samej ciemności. Gdzieś za plecami Bernarda w wodę wszedł biały koń bez siodła, lśniący, jakby kawałek tarczy księżyca. Jeździec o białej twarzy lśnił tak samo. Potrząsnął włócznią. Na wzgórzach odpowiedziały mu głosy wilków, które w Anglii wytępiono - wiedział to, wiedział na pewno! - bardzo dawno temu. Mężczyzna na koniu wbił ostrze w fale. Znów było cicho.
Poprzednio objawili się w grozie burzy, w gwałtownym wietrze i błyskawicach. Teraz przyszli w ciszy i milczeniu. Przełknął ślinę, uświadamiając sobie nagle - to nie jest powitanie, tylko pożegnanie.
- Jeśli istniejecie...
Roześmiała się cichym, starczym śmiechem.
- Masz nadal wątpliwości, ludzkie szczenię?
Spuścił głowę. Nie, nie nadawał się na ich wyznawcę i tego, kto miałby przekazać ich dar. Nawet teraz, napojony ziołami filidki, z głową nabitą dawnymi słowami zaklinania i modlitwy, nie umiał poddać się wizji, jaką oglądał. Noc objawienia minęła. Wtedy, w ogrodzie Meadowesów, przyszli w zupełnie innej godzinie, niż uważano, że zwykli się pojawiać, i wtedy był skłonny wierzyć, że obcuje z bogami. Wtedy, poza rytuałem, poza świętym czasem. Teraz, w noc letniego przesilenia, nie miał takiego uczucia.
- Chcesz umrzeć? - Prawie pieszczotliwie położyła mu palce na twarzy. Zamknął oczy. Wszystko się już wyjaśniło i skończyło. Nie będzie mógł pomścić Dorcas, nie będzie mógł powiedzieć nikomu prawdy o jej śmierci, nie będzie też mógł jej już po raz drugi zobaczyć. Naszła go gwałtowna chęć, żeby powiedzieć im, że chce ją znowu spotkać. - Nie, nigdy nie jest tak łatwo, dziecko.
- Nie szukamy słabych - głos Gwyna, boga poległych, niósł się po jeziorze.
- Nie szukamy zaślepionych pychą - w ciemności szeptał bóg lasów w jeleniej koronie.
- Po co zatem mnie pytacie? - zaczynał rozmawiać z wytworami własnej wyobraźni, zatem czemu miał rezygnować z odpowiedzi, choćby miały być jego własnymi urojeniami?
- Ktoś już umarł. Tobie nie wolno - Hen Wen ściągnęła usta i położyła palce na jego wargach. Czuł je, choć przecież nie powinien: zimne, suche i szorstkie jak sztywne płótno. - Czy rozumiesz ofiarę, człowieku?
Pokiwał głową. Ofiara, którą składasz, ma sens. Jest ukoronowaniem tego, czego pragniesz dla siebie i innych.
Ale kiedy zostajesz obdarzony owocem tej ofiary - jest tylko zmęczenie i gorycz, pusta noc, spędzana przy zmarłych, i milczenie, i obowiązek.
- Nie wolno - powtórzyła.
- Będę pamiętał - zgodził się. Z kim i z czym miał dyskutować? - Zostałem pobłogosławiony, tak?
- Zapamiętaj jedno - zanurzyła ręce w wodzie - zawsze jest druga strona. Awers i rewers, dobro i zło. Zawsze ktoś pozostaje sam, po tej czy tej drugiej stronie nocy. Ale taka jest nasza cena. Życie, śmierć, i znowu życie. Czy łatwiej ci przyjąć takie wyjaśnienie, człowieku rozumu? - Nie wyglądało na to, że z niego kpi.
- Mam to jej powiedzieć? Tej czarodziejce? - Uniósł brwi. - Chciałem jej coś dać...
- Mimo, że oszukała cię i wciągnęła w coś, czego nie chciałeś? W świat magów, który uważasz za szalony i niemożliwy? - Bogini patrzyła na niego spokojnie. - Chcesz błogosławieństwa, czy przekleństwa?
Milczał. Żeby sam wiedział! Tak, oszukali go; wiedział to dzięki temu, co powiedziała ta dziewczyna, Lily Potter. Czy, gdyby nie stał wtedy pod drzwiami i nie słyszał jej, zrozumiałby to kiedykolwiek? Czy powiedziałaby mu to samo prosto w oczy, szczerze i z nienawiścią, którą wtedy słyszał w jej słowach? Błogosławieństwo i przekleństwo. Diabli wiedzą, czy jedno nie oznacza drugiego. Ale była jedyną osobą, której chciałby cokolwiek przekazać.
- Powiem jej. - O tym, co zrobiła Dorcas; o tym, jaki smak ma cudze poświęcenie.
- Dobrze. - Pokiwała wolno głową. Przez moment miał wrażenie, że widzi jej inną twarz, twarz młodej dziewczyny, łowczyni z księżycem we włosach, a może bogini-matki, która trzyma w rękach kłosy i jabłka Avalonu. Uśmiechnęła się, a jej uśmiech był jak letnie popołudnie, pocałunek, jak smak miodu i gorycz rozstania. I przez moment widział nie ją, ale Dorcas. A później - rudą czarodziejkę. - Daj jej wybór.
- A wy będziecie nad nią czuwać?
- Nie - wzruszyła ramionami. - Nie na tym polega błogosławieństwo. Ono jest tutaj - położyła rękę na jego piersi. - W tym, kto wierzy i ma nadzieję na spełnienie pragnienia. Niektórzy umierają, aby je spełnić. A inni żyją. Czegokolwiek zapragną, stanie się. Liczy się tylko, ile są w stanie zapłacić za to, czego chcą.
Odeszła. Przez chwilę jeszcze widział ją, osuwającą się w wodę jeziora, a potem znad gór nadpłynęły obłoki - spojrzał tam, a kiedy się odwrócił, wokół było już pusto.
Poza tym, że z zachodu leciały teraz w jego stronę ptaki-nie-ptaki, ludzie na miotłach.
Śmierciożercy, pomyślał. Powoli, bardzo powoli sięgnął do kieszeni, gdzie powinien znajdować się stary zegarek z dewizką - świstoklik.
Epilog
Żywi się naszych serc osoczem,
Cokolwiek w sercu nocy płonie.**
„Frazer w zakończeniu swojego opus vitae pisze o niciach magii, religii i nauki, wskazując, że przyszłość należy do tych ostatnich. Magia, która jest sztuką zmuszania świata i bogów, aby przychylili się do naszej woli, nie ma racji bytu, opiera się na fałszywych przesłankach - zatem możemy mieć nadzieję, że zaniknie, przestanie mieć zasięg większy, niż zakurzony światek pokoju wróżki ze szklaną kulą i kartami tarota, do której wędrują jedynie naiwni. Nie musimy im tego zabraniać; kuglarstwo nie wedrze się do naszego świata i nie zaburzy porządku rzeczywistości. A nawet gdybyśmy byli skłonni założyć realne istnienie magii, która jest takim właśnie obłaskawianiem rzeczywistości za pomocą rytuałów, gestów, różdżek - czy bylibyśmy przyjęli ją z innym uczuciem, niż zażenowanie? Jesteśmy ludźmi epoki rozumu i nie potrzebujemy łatwych rozwiązań. Obłaskawimy świat własnymi siłami, omotamy naturę bez pomocy ciemnej nici magii. Religia również nie jest nam do tego potrzebna.
Jednak odrzucenie czarnej i czerwonej nici, w imię absolutnego prymatu nauki - czy jest dla nas najlepszą ścieżką? Być może tam, gdzie nasze racjonalne umysły nie pragną się zapuszczać, na obszarach emocji i wiary, istnieje magia znacznie silniejsza niż ta, która pozwoliłaby nam, jak w bajkach, unosić się w powietrzu, odnajdywać zagubione skarby, kraść mleko krowom sąsiadów. Śmiejemy się z magii naiwnej, zapominając o prawdziwej, która bliższa jest modlitwie i znacznie bardziej realna, niż cokolwiek innego. Cuda, których dokonuje wiara i wola. Poświęcenie jednych, dzięki któremu mogą żyć inni - czy nie na tym polega cud bycia człowiekiem, który - zgodzicie się ze mną - jest w gruncie rzeczy stworzeniem małym i nikczemnym?
Clive Staples Lewis wymyślił „wielkie czary sprzed początku czasów”. Droga do takich czarów nie jest przed nami zamknięta, o ile mamy dość odwagi i pokory, aby przyjąć, że istnieje coś więcej niż mechaniczna magia, odmawiane w pośpiechu modlitwy i nauka pozbawiona granic, które definiują nasze człowieczeństwo.”
Posłowie [w:] B. Douarnez, Wierzenia Celtów, Oxford University Press, 1982.
Kwatera Główna Zakonu Feniksa, 30. 06. 1980 r.
Czerwcowe słońce wlewało się do archiwum przez otwarte na oścież okna. Powiew wiatru szarpał cienkie firanki, lekko wydymał aksamitne portiery. W smugach światła wirował kurz.
Fotel uniósł ją prawie pod sam sufit. Pasy trzymały solidnie, wzmocnione dodatkowo rzuconym parę dni temu przez Jima zaklęciem. Poród za miesiąc, trzeba uważać, zwłaszcza że Maleństwo aż się rwie na świat. Uch, młody Potterze, chcesz zostać piłkarzem?
- Flo, przelewituj mi tutaj tamtą skrzynkę. - Machnęła ręką w stronę jednego z pudeł, oznaczonego literą L jak Lestrange. - Już w niej chyba wszystko uzupełniłam... Cholera jasna, gdzie jest ta moja różdżka, czuję się bez niej nieco niepewnie... O, czekaj, już widzę, Accio, badylu.
Floriana ze stoickim spokojem lewitowała kolejne porcje dokumentów w górę, tam, gdzie Lily układała je, mrucząc i klnąc pod nosem. Od ostatnich siedmiu dni głównie mruczała i klęła, jakby chciała zagadać coś, zamruczeć i zakląć. Usta jej się nie zamykają, poskarżył się przedwczoraj Glizdogon, kiedy przyniósł do archiwum to, co zabrał z domu Doe, a co, jak uznali wszyscy zgodnie, nie miało powodu interesować tamtego mugola. „Czy Jim nie mógłby cię częściej całować?” - spytał błyskotliwie, po czym wylądował na podłodze z potężnym guzem na ciemieniu, uderzony pękatą teczką w twardej, tekturowej oprawie.
- Zjeżdżaj, Peter - rzuciła, widząc teraz, jak wchodzi. Nie wyglądał dobrze. - Znowu zarywałeś nockę? - spytała z wysokości ze szczyptą złośliwej satysfakcji.
- Daj spokój - odparł. Coś w jego głosie sprawiło, że przyjrzała mu się uważniej. - W porządku, to tylko... jakieś przeziębienie. Zimno mi - poskarżył się jak małe dziecko.
- To stań na słońcu. - Floriana pchnęła go ku oknu, ale wyszarpnął ramię z jej lekkiego uścisku. - Coś ty, wampir?
- Zostawię tu tylko te moje akta. - Położył na biurku plik pergaminów, zatoczył się, chwycił biurka. Lily opuściła fotel na ziemię, wyswobodziła się z pasów. Peter oddychał ciężko.
- Spokojnie, zaraz dostaniesz jakiś eliksir...
- Eliksir? - Rzucił jej spanikowane spojrzenie. Wyglądał jak obudzona w dzień, półprzytomna sowa. Albo ktoś przerażony bez powodu. Przerażony czymś, co tkwi wyłącznie w jego wyobraźni. - Spokojnie, już idę do Poppy, nie przejmuj się... Wam nie jest zimno tutaj? - Obrzucił szybkim, spłoszonym spojrzeniem otwarte okna. Flora wzruszyła ramionami. - Dobra, dobra, już idę...
Wyszedł, nerwowo pocierając ręce. Lily ziewnęła.
- Musiał niedawno transformować. To takie szczurze zagrywki. - Wróciła na fotel. - Kieszonkowa Lady Macbeth.
- Coś jakby - zgodziła się Flo i, korzystając z chwili przerwy w porządkowaniu akt, zapaliła fajkę.
Lily oparła się o zagłówek, przymknęła oczy.
Ktoś zapukał.
- Remus? - Flora zerknęła w lustro, pozwalające zobaczyć od razu, kto pojawia się w sali. Zauważyła, że Lupin trzyma w ręku złożoną gazetę. - Co tam nowego w Proroku?
Podszedł do nich, rzucił gazetę bez słowa na stół. To nie był Prorok Codzienny. Tylko Times.
- Czytajcie.
Lily przebiegła wzrokiem po podkreślonym zielonym ołówkiem nagłówku.
- Zniknięcie kolejnego pracownika Oksfordu. - przeczytała na głos, opuściła gazetę na kolana. - Naprawdę uważasz, że muszę?
- Remiś - Flora patrzyła na niego poważnie - streść.
- Jim mi to dał - odparł po prostu. Lily przełknęła coś twardego, co nagle stanęło jej w gardle.
- Daj.
Ale Flora już otworzyła gazetę i zaczęła czytać:
- Dwudziestego czwartego czerwca w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął pracownik katedry religioznawstwa, pan Bernard Douarnez. Według doniesień współpracowników, współpracował on z tragicznie zmarłą dwa miesiące temu panią Dorcas Meadowes, zajmującą się w swojej pracy doktorskiej dowodzeniem, iż w pierwotnej religii nieistotne były same rytuały, ale mentalność i wiara w skuteczność... Zaraz, tu jest jakiś odnośnik do innego artykułu, aha, to jest relacja z jakiejś konferencji naukowej, z dwudziestego drugiego, o, cytują tego mugola: „Zatem - jak wyjaśnia pan Douarnez - każdy, kto wystarczająco silnie wierzył, mógł w rzeczywisty sposób otworzyć się na magię, dokonywać cudów, przywoływać duchy i bogów... Według Douarneza percypować pozazmysłowe może każdy, a człowiek jest z natury homo religiosus.” Rozważa się znaczenie nagłego wygłoszenia takiej tezy przez uczonego, znanego z racjonalizmu i ateizmu... Dobrze, a co dalej? Scotland Yard, wobec podobieństwa do wypadku pani Meadowes, postanowił podjąć śledztwo w kręgach bezpośrednio związanych z uniwersytetem...
Złożyła gazetę.
- Reszta nieistotna.
Lupin patrzył to na jedną, to na drugą dziewczynę, jakby chciał wyczytać coś z ich twarzy, oczu, ust.
- Ale on żyje? - zapytała po chwili ściszonym głosem Flo. Lily odwróciła się, podeszła do szafy na akta. - Dumbel wie, jak to się skończyło, prawda?
- Pewnie wie, ale nie chce nic powiedzieć.
Lily machinalnie przestawiła kilka książek. Od tamtej nocy - od przesilenia, kiedy to się stało, a może i nie stało, minęło przecież dopiero kilka dni. Choć w świetle tego, co przeczytała Flo - co chciał jej podsunąć Jim, żeby nie musiała miotać się od pewności do niepewności, żeby znalazła jakiś twardy grunt w tym chaosie, w który sama się wplątała - mogła już sobie odpowiedzieć.
- Wiem, że nie wiadomo, czy użył świstoklika, Flo. I wiem, że tam byli śmierciożercy. To wszystko.
- Aha.
Przez dłuższą chwilę w archiwum panowała cisza, przerywana tylko czasem przez Lily. Remus nie był w stanie określić, czy dziewczyna płacze, czy śmieje się, nie widział teraz jej twarzy, bo odwróciła się i przerzucała na biurku jakieś papiery. Skrzypnęła podłoga, ktoś znowu wszedł - tym razem Syriusz.
- Lily - zatrzymał się w drzwiach. - Przyniosłem...
- Daj mi, do diabła, spokój!
Obróciła się z twarzą czerwoną od płaczu, machnęła różdżką, aż zrobił krok w tył, niepewny, co się tu właściwie dzieje.
- Evans, nie rzucaj się, tylko zbieraj stąd. Mam dla ciebie list. I masz iść ze mną do Dumbla. Zaraz.
Otarła oczy wierzchem dłoni, rozmazując tusz. Podeszła, wyrwała mu kopertę z ręki i wyszła. Na korytarzu, w świetle słońca, wpadającego przez szerokie, dwuskrzydłowe okna, rozerwała papier - to był zwyczajny list, nie kawałek pergaminu. Dziwne, oceniła, patrząc na papier. Zamiast odręcznie zapisanej kartki - zadrukowana strona z książki. Wiersz?
Przebiegła wzrokiem tekst. I wróciła do dwóch, podkreślonych ołówkiem wersów.
Choć zginą kochankowie, lecz nie zginie miłość;
A śmierć utraci swoją władzę.
- Co to jest? - Syriusz zajrzał jej przez ramię.
- A śmierć utraci swoją władzę. Wiersz. Napisał go Dylan Thomas.
Uśmiechnął się wymuszenie.
- Mugol, co?
- Mugol.
Weszła do gabinetu dyrektora. Słońce oślepiało ją zupełnie, ale zdołała zauważyć, że ktoś podnosi się z fotela, wstaje i idzie w jej stronę.
*** *** ***
Cytaty oznaczone gwiazdkami pochodzą z "Dwóch pieśni ze sztuki" W.B.Yeatsa w tłumaczeniu J.M.Rymkiewicza..